[ Pobierz całość w formacie PDF ]
byłam i cieszyłam się nią jak dziecię. Dziś ją łzami oblewam. Wez, kup, proszę!
Hrabia stał zadumany; wyjął sznur i poszedł z nim do okna. Brylanty świeciły cudnie, były
najpiękniejszej wody i duże jak ziarna grochu, a sznur mógł dwa razy szyję opasać. Sam soliter w
spięciu miał wartość wielką.
Najniżej ceniąc rzekł hrabia chłodno mniej niż trzy tysiące dukatów dać nie
można.
Loiska uderzyła w ręce białe; twarzyczka jej zarumieniła się i zajaśniała.
Zbawisz mnie rzekła to rok życia w spokoju, rok szczęścia!
Pani droga odezwał się hrabia pozwól sobie, w imię dawnej przyjazni, zrobić
uwagę, rzucić pytanie. Całe miasto wie, że starosta się w niej kocha, że dla niego wyrzekłaś się
świata.
Loiska spuściła oczy.
On jest bogaty, jakże pani możesz potrzebować? Kasztelanicowa drżała, nie mogąc
mówić długo; lecz dawna jej charakteru siła wróciła po chwili. Zmiało oczy podniosła na hrabiego.
Tak, on jest bogaty i ja go kocham, ale chcę być tej miłości i tego człowieka godną.
Nigdy nic nie przyjmę od niego. To by odebrało całą wartość mojemu przywiązaniu, to by je zabiło.
Nigdy! Nigdy! O, kochany przyjacielu, pozwól mi przemarzyć chwilę, być trochę szczęśliwą,
podnieść się z tego błota, w które upadłam, a potem... co mi tam! Choćby umrzeć!
Stary gracz był poruszony. Stał, zmarszczywszy czoło.
Ze strony pani jest to sentyment piękny rzekł poszanowania godzien, lecz ten
młodzieniec... ten panicz...
Wart jest, aby dla niego poświęcić wszystko żywo przerwała Loiska. Nic pan nie
mów przeciwko niemu. Ja go znam, ja go kocham, ja...
Rumieńcem twarz się jej oblała. Hrabia W. stał przejęty politowaniem.
Starosta rzekł wierzę temu, jest bardzo zacnym młodzieńcem, lecz nie panem swej
woli. Ojciec człowiek surowy, na syna spada wielkie imię, fortuna, pozycja, obowiązki.
Wszystko to ja wiem, panie hrabio zawołała Loiska i znam przyszłość moję
smutną! Ach, smutną bardzo, bo po takiej miłości, jak moja, już się nie kocha. Ale za nią warto
życiem zapłacić.
Mówiła z takim ogniem i siłą, że stary gracz skłonił głowę i zamilkł.
Więc spytał każesz mi pani zabrać te brylanty?
A bierz je, bierz! Uwolnij mnie od nich. Uczynisz mi największą łaskę. Lecz dodała
słowo honoru, iż tego są warte, co mi chcesz zapłacić za nie? %7ładnej łaski!
Hrabia W. zarumienił się nieco.
%7ładnej łaski rzekł ja na nich nawet zarobię. Trzy tysiące pięćset.
Nie, trzy.
Nie liczyłem solitera odparł hrabia. Loiska wstawała już.
Pieniędzy, pieniędzy! poczęła klaszcząc w ręce. A! Nigdy tak ich nie pragnęłam.
Obawiam się, aby on nie uczuł, nie odgadł niedostatku, aby mnie nie upokorzył ofiarą.
Gospodarz już otwierał szafkę, chował w niej pudełko i dobywał rulonów.
Pani tego nie udzwigniesz rzekł uśmiechając się jeśli się nie mylę, trzydzieści kilka
funtów złota. To nad siły.
Ja! Ja bym podniosła teraz nie wiem ile, tak jestem szczęśliwa! odparła Loiska.
Nie, nie oparł się W. Poszlemy po fiakra i ja sam jej szkatułkę włożę do niego, tak
będzie najlepiej.
Grzeczny staruszek prosił siedzieć i zajął się liczeniem.
Na wszelki wypadek odezwał się niechże pani mi powie, przynajmniej mnie,
poufnie, gdzie ją znalezć, gdzie się o niej dowiedzieć można. Nikt nie wie, wszyscy się dziwią,
dopytujÄ….
I nikt, nawet ty, kochany przyjacielu, wiedzieć o tym nie powinieneś odpowiedziała
Loiska. Do tej tajemnicy zmusza mnie troskliwość o niego i o siebie sarnę. Mam powody lękania
się zemsty hetmana, wiem, że on ściga mnie, stara się dośledzić. Ja tego człowieka się lękam. Jeżeli
w ostateczności czyjej pomocy potrzebować będę, udam się do was. Teraz... na długi czas jestem
spokojnÄ….
Hrabia W. nie nalegał. Stało się, jak życzyła Loiska. Powóz zaszedł, włożono do niego
szkatułkę, siadła zakwefiona i szepnęła po cichu, dokąd miał jechać woznica.
W tejże chwili ujrzał hrabia W. na drugiej stronie ulicy stojącego, na kiju spartego
człowieka, w którym poznawszy Barani Kożuszek, przestraszony się cofnął.
Stary patrzył pilno, gdy do powozu wsiadła Loiska. Miał przy sobie chłopaka, odartego
ulicznika, któremu nieznacznie wskazał odchodzącego fiakra. Chłopiec pobiegł za nim i w
mgnieniu oka zręcznie z tyłu się uczepił, chwytając za resory. Odwrócił potem głowę ku
Kożuszkowi i pokiwał nią, pokazując, jak się dobrze sprawił. Biegł z początku, potem na rękach się
dzwignął, nogi podniósł w górę i w nąjniewygodniejszym położeniu, wisząc tak uczepiony za
fiakrem, razem z nim zniknął na zakręcie ulicy.
Stary pozostał w miejscu, jakby na powrót jego oczekiwał.
W Alejach Ujazdowskich mało było naówczas domów i te, które tam urosły świeżo,
naprędce sklecone, po większej części zajmowali restauratorowie i kawiarnie.
W bok od głównej ulicy, wśród starych drzew stał wysoko oparkaniony, niepozorny
dworek. Kawał spory gruntu przy nim z dawna był sadem i ogrodem. Wśród grusz, jabłoni i dzikich
drzew a krzaków ukryty domek drewniany, niczyich oczów nie ściągał, bo nie mógł mieścić
nikogo, oprócz właściciela ogrodu i tych, co mu posługiwali. Biedny był i dosyć zaniedbany.
Oprócz niegdyś pobielonych ram około drzwi i okien, innej ozdoby nie miał. Rustyk był, wedle
ówczesnego wyrażenia, w całym znaczeniu.
Lecz poza tą chatą ogrodniczą, zakryty gałęziami jabłoni i śliwek, opodal nieco, stał pawilon
daleko czyściej i staranniej niedawno wybudowany, na którym już smak lepszy obecnego
panowania trochę znać było. Wznosił go nie prosty cieśla, ale zapewne architekt, który wedle pojęć
ówczesnych, zamiast się do materiału drzewnego, z którego budował, zastosować, zapragnął nim
mury udawać. Było to trochę śmiesznie, ale elegancko. Ganek podpierały drewniane kolumny,
ściany z gzymsami małpowały kamień i cegłę. Zblakłe już malowania miały złudzenia dopełniać,
lecz drzewo mściło się za lekceważenie i choć budowa była niestara, wychodziła z linij, świadcząc,
że doznała gwałtu. Niemniej pawilon ten odosobniony wcale był dobrze utrzymany, czysty, a gdy z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]