[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się dać kopniaka w każdy ociągający się ludzki zadek.
Holly puściła oko do Artemisa.
- Nie musi mnie pan zachęcać, sir.
- Założę się, że nie - mruknął Bulwa. Na jego ustach zaigrał cień uśmieszku.
Niezwykła grupa wędrowców przedzierała się mozolnie na południowy wschód.
Wreszcie w świetle księżyca zamajaczyła przed nimi linia kolejowa. Mogli teraz iść po
podkładach, unikając zasp, dziur i innych pułapek, ale i tak posuwali się bardzo wolno.
Północny wiatr przenikał przez ubrania, a zimno raziło odsłoniętą skórę z mocą miliona
elektrycznych igieł.
Rozmawiali niewiele. Arktyka tak wpływała na żywe istoty, nawet kiedy trzy z nich
miały na sobie ogrzewane kombinezony.
Wreszcie Holly przerwała milczenie. Od dłuższego czasu dręczył ją pewien problem.
- Powiedz mi, Fowl - zagadnęła zza pleców Artemisa. - Czy twój ojciec jest podobny do
ciebie?
Chłopiec lekko się potknął.
- Dziwne pytanie. O co ci chodzi?
- No, ty nie należysz do przyjaciół Ludu. A jeśli człowiek, którego uratujemy, jest tym,
który nas zniszczy?
Zapadła długotrwała cisza, przerywana tylko szczękaniem zębów. Holly dostrzegła, że
Artemis spuścił głowę.
- Nie ma powodu do obaw, pani kapitan. Choć niektóre działania mego ojca
niewątpliwie uchodzą za nielegalne, to był... jest... człowiekiem szlachetnym.
Sama myśl, że mógłby kogoś skrzywdzić, napawa go odrazą.
Holly wyszarpnęła but z zaspy.
- Skoro tak, dlaczego ty taki jesteś?
- Ja... ja popełniłem błąd.
Oddech Artemisa zawisł lodowatą płachtą nad jego ramieniem.
Holly załzawionymi oczyma wpatrywała się w kark chłopca. Czyżby Artemis Fowl
naprawdę zdobył się na szczerość? Trudno w to uwierzyć. A jeszcze bardziej zdumiał ją fakt, że
nie wiedziała, jak zareagować. Czy miała wyciągnąć rękę do zgody, czy zamachnąć się butem
w odwecie? W końcu postanowiła powstrzymać się od oceny. Przynajmniej chwilowo.
Znajdowali się w wygładzonej przez świszczący wiatr rozpadlinie. Butler zawahał się.
Szósty zmysł żołnierza gwałtownie dobijał się jego uwagi. Coś mu się tutaj nie podobało.
Uniósł pięść i Bulwa przyspieszył kroku.
- Jakieś kłopoty? - wydyszał, doganiając go. Butler wpatrzył się w śnieżne pole,
wypatrując śladów.
- Nie wiem. To świetne miejsce na atak z zaskoczenia.
- Niewykluczone. Gdyby ktoś wiedział, że tu będziemy.
- A to możliwe? Ktoś mógł się o tym dowiedzieć? Bulwa parsknął, wydychając małe
obłoczki pary.
- Mało prawdopodobne. Szyb leży na uboczu, a zabezpieczenia SKR są najlepsze na
świecie.
I wtedy znad krawędzi wąwozu wyleciała grupa goblinów w szyku bojowym.
Butler złapał Artemisa za kołnierz i bezceremonialnie cisnął nim w zaspę. Drugą ręką
już sięgał po broń.
- Nie podnoś głowy, Artemisie. Pora, żebym zarobił na utrzymanie.
Artemis już miał udzielić mu kąśliwej odpowiedzi, gdy jego usta znalazły się pod
metrową warstwą śniegu.
Cztery gobliny leciały w luznym szyku niczym cienie na tle rozgwieżdżonego nieba.
Szybko wzniosły się na wysokość trzystu metrów, nie kryjąc się ze swoją obecnością. Nie
atakowały, ale i nie uciekały, zawisły wędrowcom nad głowami.
- Gobliny - stęknął Bulwa, przykładając do ramienia karabin neutrinowy Fairshoot. -
Zbyt głupie, by żyć. Mogłyby nas wystrzelać jak kaczki.
Butler starannie wymierzył, rozstawiając nogi dla równowagi.
- Komendancie, mamy czekać, aż zobaczymy białka ich oczu?
- Oczy goblinów nie mają białek - odparł Bulwa. - Mimo to odłóżcie broń. Kapitan
Nieduża i ja ogłuszymy ich. Nikt nie będzie umierał niepotrzebnie.
Butler schował sig sauera do kabury. Z tej odległości i tak w nic by nie trafił. Ciekawe,
myślał, jak Holly i Bulwa poradzą sobie podczas wymiany ognia.
W końcu mieli w swoich rękach życie Artemisa. Już nie mówiąc o jego własnym życiu.
Spojrzał w bok. Holly i komendant równomiernie naciskali spusty swoich pistoletów,
jednak bez widocznych skutków. Broń była martwa jak myszy w jamie węża.
- Nie rozumiem - mamrotał Bulwa. - Przecież sam je sprawdzałem!
Oczywiście, Artemis jako pierwszy odgadł, co się stało.
- Sabotaż - oznajmił, gramoląc się z zaspy i strzepując śnieg z włosów. - Nie ma innej
możliwości. Dlatego B wa Kell potrzebowali Softnose ów. Udało im się w jakiś sposób
unieruchomić wasze lasery - dodał, odrzucając bezużyteczną broń wróżek.
Ale komendant ani Butler już go nie słuchali. Nie było czasu na sprytne dedukcje;
przyszła pora na działanie. Stanowili idealny cel, ciemne punkty na jaśniejącym arktycznym
śniegu. Teoria ta potwierdziła się, gdy kilka salw z Softnose ów wypaliło dziury w śniegu pod
ich stopami.
Holly uruchomiła system optyczny w kasku i powiększyła obraz wroga.
- Wygląda na to, że tylko jeden ma laser, sir. W każdym razie coś z długą lufą.
- Kryć się! Szybko!
- Tam! Nawis! Pod ścianą wąwozu! - dorzucił Butler.
Chwyciwszy podopiecznego za kołnierz, uniósł go lekko niczym kociaka, po czym
brnąc w kopnym śniegu, ruszył w stronę schronienia.
Milion lat temu lód stopił się odrobinę i jego powierzchnia się zapadła, potem zaś znów
zamarzła. Teraz, po upływie tysiącleci, owa zmarszczka mogła ocalić im życie.
Dali nura pod osłonę, czołgając się jak najbliżej ściany lodowca. Gruby lodowy
baldachim nad nimi z łatwością wytrzymałby ogień dowolnej broni konwencjonalnej.
Osłaniając Artemisa, Butler zaryzykował spojrzenie w górę.
- Za daleko, nic nie widzę. Holly?
Kapitan Nieduża wystawiła głowę poza ośnieżoną krawędz i nastawiła system na
powiększanie.
- No, co oni tam robią?
Holly poczekała, aż obraz się wyostrzy.
- Dziwne - mruknęła. - Wszyscy strzelają, ale...
- Ale co, pani kapitan? - dopytywał się Bulwa. Holly puknęła w kask, by się upewnić, że
obiektyw działa.
- Możliwe, że system coś zniekształca, sir, ale wydaje mi się, że chybiają celowo i
strzelają wysoko nad naszymi głowami.
Butler poczuł, jak tętno rozsadza mu głowę.
- To pułapka! - ryknął, sięgając za siebie i chwytając Artemisa. - Uciekać! Wszyscy
uciekać!
I wtedy właśnie kanonada goblinów obluzowała fragment lodowca, śląc w dół
pięćdziesięciotonową lawinę lodu, skały i śniegu.
Prawie im się udało. Oczywiście, prawie to za mało, aby wygrać choćby kubeł ryb w
gnomicką ruletkę. Gdyby nie Butler, nikt z nich by nie przeżył. Coś weń wstąpiło; doznał
tajemniczego przypływu energii, podobnego do tej, która daje matkom siłę, by unosić pnie
drzew, zwalone na ich dzieci. Niewiele myśląc, porwał Artemisa oraz Holly i co sił cisnął ich
do przodu, aż zawirowali jak kamienie na zamarzniętym stawie. Niezbyt to elegancki sposób
przemieszczania się, ale znacznie, znacznie przyjemniejszy niż narażanie kości na szwank pod
miażdżącymi kawałami lodu.
Po raz drugi w ciągu kilku chwil Artemis wylądował nosem w zaspie. Butler i Bulwa za
[ Pobierz całość w formacie PDF ]