[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie była to krępująca cisza, ponieważ ona nie dąsała się, nie
narzucała, nie wymagała od niego okazywania jej nieustannej
uwagi.
W poczuciu winy, której zródła nie były dla niego całkiem
jasne, zaczął porównywać Rusty z innymi kobietami, kiedyś
mu bliskimi. Tamte były na ogół szczupłymi blondynkami i
trudno byłoby je sobie wyobrazić na wiejskim, drabiniastym
wozie. Co może nie było takie ważne, gdyż nie zamierzał
często korzystać z podobnego środka transportu.
Wprawdzie Rusty nigdy nie będzie z nim w Dallas, lecz
wyobrażał ją sobie u swego boku i nawet był zdziwiony, jak
łatwo mu to przychodzi. Miała w sobie miejskie
wyrafinowanie i nie tylko odznaczała się urodą, lecz nią
urzekała. Potrafiła też prowadzić interesujące rozmowy. Jego
przyjaciele byliby niÄ… zachwyceni.
Myśl o tym tak go speszyła, że wstrząsnął się nerwowo.
- Trent, chcesz trochę gorącej czekolady? - Agnes podała
mu termos, który wzięła ze sobą.
- Chętnie wypiję. Poproszę. - Powietrze nie było mrozne,
lecz jednak to nie lato. - A może ty też chcesz? - spytał,
podsuwajÄ…c termos Rusty.
- Tak, dziękuję, tylko nie nalewaj zbyt pełno - ostrzegła,
gdyż wóz właśnie przechylił się nieco na bok.
Czekolada była słodka i gorąca. Trent pozwolił swym
myślom swobodnie błądzić z dala od kłopotów z kobietami,
cyframi, ofertami i problemami prawnymi. Poddał się
kołysaniu wozu.
- Czy jeszcze długo będziemy jechać? - spytała Rusty,
chwytając za boczną drabinę wozu, który właśnie skręcił.
- Przy takiej szybkości trudno powiedzieć. Samochodem
zwykle dojeżdża się w piętnaście minut.
- A dokÄ…d jedziemy?
- Na skraj pastwiska. Wiele lat temu Clarence posadził
tam jodły jako osłonę przed wiatrem i od tego czasu wujkowie
stamtąd wycinają choinki na święta.
- Więc masz swój własny las. - Rusty z uśmiechem
popijała czekoladę. - Patrzyłam na te sosny - wskazała potężne
drzewa wzdłuż drogi - i zastanawiałam się, jakim cudem
którąś z nich można by wtaszczyć do domu.
Trent zaśmiał się i już miał coś odpowiedzieć, gdy
zauważył przyglądające się im bacznie trzy pary oczu.
Clarence patrzył wprawdzie na drogę, lecz niewątpliwie
nadstawiał uszu, żeby usłyszeć, co mówią. Wspaniale. Więc
każdy ich ruch dzisiaj będzie analizowany pod kątem
romansu. Zastanawiał się, czy Rusty jest tego świadoma.
- Dojechaliśmy! - oznajmił po pewnym czasie Clarence.
Poprowadził konia ku małej polance i zatrzymał go przed
drewnianym korytem nie opodal starej pompy.
- Skąd tutaj taki mały samotny domek? - spytała
zaintrygowana Rusty.
- To stara chata, w której spali robotnicy, kiedy wypasali
bydło - wyjaśnił Trent.
- Czy ktoÅ› tam mieszka?
- Nie, warunki sÄ… zbyt prymitywne. Minimum wymagane
dla prowizorycznego schronienia. - Zeskoczył z wozu i chciał
jej podać rękę, ale nie zdążył, gdyż w jednej chwili stała już
koło niego.
- Jak dalece prymitywne?
- Sama zobacz. Wujku Clarence, zaczekaj, zaraz podejdÄ™.
- Pomógł zejść Agnes i wyciągnął rękę do Doca.
Agnes, celowo lub nie, odwróciła się tyłem i zaczęła
zachwycać jodłowym zagajnikiem, więc Doc skorzystał z
pomocy siostrzeńca. Harvey w swych patentowych butach
sam zeskoczył z wozu i podszedł do konia, Clarence zaś,
widząc zbliżającego się Trenta, rzekł:
- Starzeję się, chłopcze. - Przesunął się na krawędz
siedzenia i podał Trentowi drewniany schodek. Zszedł po nim,
opierając się o ramię siostrzeńca. Stanął na ziemi zasapany.
W tym czasie Rusty przecierała już zakurzoną szybę okna,
żeby zerknąć do wnętrza chaty.
- Tylko mi nie mów, że powinienem się więcej
gimnastykować - powiedział Clarence na widok miny Trenta.
- Mam dosyć gadania Doca i Harveya.
- Powinieneś ich słuchać - odparł Trent, bardziej
zaniepokojony, niż to okazał.
- Jedynym powodem, dla którego musiałbym utrzymać
się w formie, byłoby przyjście na świat potomstwa mego
siostrzeńca, bo wtedy bawiłbym się z nimi w berka. - Clarence
ze znacząco uniesioną brwią spojrzał w stronę Rusty.
Trent zacisnął zęby.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]