[ Pobierz całość w formacie PDF ]
koncentrował się na przeciwnych obrazach: drapaczach chmur zamiast kociołów, rozległej pustyni
zamiast gór. Zakładałem, że jestem w stanie dokładnie określić upływ czasu, lecz nie zajmowałem
się tym zbytnio. Kwestie tego rodzaju nie miały dla mnie najmniejszego znaczenia. Stan mojego
umysłu pozostawał niezmiennie radosny. Byłem w świetnej formie, spokojny i brałem aktywny udział
w przebiegu doświadczenia. Od czasu do czasu otwierałem oczy. Słabe, czerwone światło wydawało
się cudowne w stopniu dużo większym niż wcześniej. Opiekun eksperymentu, pracowicie czyniący
notatki, wydawał mi się osobą niezwykle daleką. Co jakiś czas miałem szczególne odczucia cielesne,
jakby moje ręce należały do oddalonego ode mnie ciała, a ja jakbym nie był pewien, czy to są moje
ręce. Po zakończeniu etapu doświadczenia w ciemności, trochę spacerowalem po pokoju,
niezupełnie będąc pewny swoich nóg, i znów poczułem się nie najlepiej. Zrobiło mi się zimno i byłem
18
wdzięczny opiekunowi eksperymentu, kiedy zostałem przykryty kocem. Czułem się
potargany, nieogolony i nie umyty. Pokój wydawał się duży i dziwny. Pózniej przykucnąłem na
wysokim taborecie, myśląc ustawicznie, że siedzę tu jak ptak na gałęzi. Opiekun zwrócił uwagę na
mój nieszczęsny wygląd. Wydawał się szczególnie taktowny. Miałem małe, drobno ukształtowane
dłonie. Kiedy je myłem, działo się to w dużej odległości ode mnie, gdzie poniżej, z prawej strony. Nie
było całkiem jasne, czy są to moje ręce, ale też zupełnie nie miało to znaczenia. W dobrze mi
znanym widoku na zewnątrz, wiele elementów uległo zmianie. Poza przywidzeniami, mogłem teraz
także doświadczać realności. Poprzednio nie było to możliwe, choć i wtedy byłem świadomy, że
gdzieś tam jest rzeczywistość...
Baraki i stojący przed nimi po lewej stronie garaż zmieniły się nagle w pejzaż pełen roztrzaskanych
na kawałki ruin. Widziałem szczątki murów i wystające belki - obrazy niewątpliwie pochodzące ze
wspomnień zdarzeń wojennych w tym rejonie. Na monotonnym, rozległym terenie obserwowałem
postaci, które próbowałem rysować, lecz nie mogłem się w tym posunąć poza pierwsze, grube
początki. Widziałem bardzo bogate ornamenty rzezbiarskie w ustawicznej metamorfozie, w ciągłej
przemianie. Przypominałem sobie wszystkie możliwe obce kultury, widziałem motywy Indian
meksykańskich. Spomiędzy kraty utworzonej z beleczek i wypustów, ukazywały się drobne
karykatury, bożkowie, maski, dziwnie nagle przemieszane z dziecięcymi rysunkami ludzi. W
porównaniu do eksperymentu prowadzonego w zaciemnieniu, tempo zdarzeń zmalało.
I oto euforia minęła. Pogrążyłem się w depresji, zwłaszcza podczas drugiej sesji, która nastąpiła
potem, prowadzonej w zaciemnieniu. O ile podczas pierwszej sesji w zaciemnieniu, szybko
zmieniające się halucynacje były jasne i świecące, o tyle teraz dominowały kolory: niebieski, fiolet i
ciemna zieleń. Większe obrazy ulegały przemianom wolniejszym, łagodniejszym i spokojniejszym,
lecz nawet one były utworzone z drobno mżących, "elementarnych punkcików", które szybko płynęły i
wirowały. Podczas pierwszej sesji z zaciemnieniem, ten rozgardiasz był często dokuczliwy, teraz był
daleko ode mnie, skupiając się w środku obrazu, gdzie pojawiły się ssące usta. Ujrzałem groty z
fantastycznymi wyżłobieniami i stalaktytami, nasuwające mi wspomnienie książki z czasów
dzieciństwa Im Wunderreiche des Bergkonigs [W cudownym świecie króla gór]. Wypiętrzyły się
łagodne sklepienia łukowe. Po prawej stronie pojawił się nagle rząd dachów baraków. Pomyślałem o
wieczornych powrotach do domu podczas służby wojskowej. Co znamienne, obrazy te ukazywały
powrót do domu - nie było w nich niczego związanego z wyjazdem, ani żądzą przygód. Czułem się
chroniony, otoczony matczyną troską, spokojny. Halucynacje nie były już tak ekscytujące, lecz raczej
łagodne i słabnące. Nieco pózniej miałem poczucie władania tą samą mocą, co matka.
Wykazywałem pragnienie niesienia pomocy i zachowywałem się w sposób zbyt sentymentalny i
niezborny, jeśli chodzi o etykę lekarską. Dostrzegłem to i byłem w stanie to zatrzymać. Lecz stan
depresji utrzymywał się. Próbowalem wiele razy wywołać obrazy jasne i radosne, lecz nie udawało mi
się to: pojawiały się tylko wzory niebieskie i zielone... Tęskniłem do wyobrażenia jasnego ognia, jak
podczas pierwszej sesji w zaciemnieniu. I widziałem ognie, lecz były to ognie ofiarne, płonące na
mrocznych blankach cytadeli, na odległych, jesiennych wrzosowiskach. Raz udało mi się ujrzeć
jasne, spadające roje iskier, lecz w połowie wysokości iskry przekształciły się w skupisko cicho
przemieszczających się plam na ogonie pawia. Podczas eksperymentu byłem pod dużym wrażeniem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]