[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zupełnie gubiąc wątek myśli. - Oczywiście to nic nie jest. Po prostu niestrawność. Ale aż mnie
zatyka. - Patrzył ponuro w usta pacjenta, jak gdyby w próchniejących zębach ukryta była wizja
przyszłości. Potem wielkim wysiłkiem woli pochylił się do przodu, przekręcił ramię maszyny i
nacisnął pedał. Słychać było brzęk i zgrzyt, brzęk i zgrzyt. Jefe cały zesztywniał i wpił się w poręcz
fotela, podczas gdy stopa Tencha chodziła w górę i w dół, w górę i w dół. Jefe wydawał dziwne
odgłosy machając rękami. - Trzymać się mocno - powiedział Tench - trzymać się mocno. Jeszcze
tylko jeden malutki kącik. Prawie skończone. O, już mamy. Gotowe. - Zatrzymał się gwałtownie i
krzyknął. - Boże litościwy, a to co jest? - Zostawił naczelnika i podszedł do okna. Na dole, na
dziedzińcu oddział policji oparł właśnie broń o ziemię. Z ręką na żołądku Tench zawołał: - Chyba
nie nowa rewolucja?
Jefe wyprostował się i wypluł tampon. - Oczywiście, że nie - zaprzeczył. - Mają rozstrzelać
jednego człowieka. - Za co?
- Za zdradę. - Myślałem, że zwykle robicie to tam, na cmentarzu - powiedział Tench. Jakaś
dziwna siła przykuwała go do okna. To było coś, czego jeszcze nie widział. Wraz z sępami patrzył
na mały dziedziniec o białych murach. - Tym razem lepiej było tam tego nie robić. Mogłaby być
demonstracja. Ludzie są tak ciemni. Jakiś niski człowiek wyszedł z bocznych drzwi.
Podtrzymywało go dwóch policjantów. Można było zauważyć, że stara się, jak może, tylko że
niezupełnie panuje nad swymi nogami. Przepchali go przez dziedziniec pod przeciwległą ścianę.
Jakiś oficer zawiązał mu oczy chusteczką. Tench pomyślał: Ależ ja go znam. O Boże, trzeba coś
zrobić. Miał wrażenie, że patrzy na egzekucję sąsiada. - Na co pan czeka? - zapytał Jefe. -
Powietrze dostaje mi się do zęba. Oczywiście, nie można było nic zrobić. Wszystko stało się
bardzo szybko. Zgodnie z przyjętą rutyną. Oficer odszedł na bok, karabiny podniesiono w górę, a
niski człowiek zaczął nagle rzucać konwulsyjnie rękami. Usiłował coś powiedzieć. Jakie to były
słowa, które wszyscy zwykle wymawiali? To też była rutyna, ale może jego usta były zbyt suche,
bo nic z nich nie wyszło poza słowem, które brzmiało jak wybacz . Trzask karabinów wstrząsnął
Tenchem: zdawał się wibrować w jego wnętrznościach. Zrobiło mu się niedobrze i zamknął oczy.
Potem padł pojedynczy strzał. Gdy otworzył oczy, zobaczył, jak oficer wpycha pistolet do kabury,
a niski człowiek był już tylko bezkształtną masą przy ścianie, czymś nieważnym, co należało
uprzątnąć. Wkrótce podeszło dwóch ludzi o koślawych nogach. To była arena, a byk martwy i nie
było już więcej na co czekać. - Och, jak mnie boli, jak boli - jęczał Jefe z głębi fotela. - Prędko -
błagał Tencha, ale ten stał przy oknie pogrążony w myślach, jedną ręką odruchowo szukając
ukrytego w żołądku zródła bólu. Przypomniał sobie, jak to ów niski człowiek z goryczą i bez
nadziei wstał z krzesła i wyszedł z miasta za dzieckiem w to oślepiające popołudnie. Przypomniał
sobie zieloną konewkę, fotografię swoich dzieci i odlew, jaki robił na rozszczepione podniebienie. -
Plomba - prosił Jefe, a oczy Tencha przeniosły się na złoto leżące na szklanym talerzyku. Waluta...
będzie nalegał na to, żeby otrzymać obcą walutę, tym razem był zdecydowany wyjechać, wyjechać
na dobre. Na dziedzińcu wszystko uprzątnięto. Jakiś człowiek rozrzucał piasek łopatą w taki
sposób, jakby napełniał grób. Ale grobu nie było, nikogo nie było. Przerażające uczucie samotności
owładnęło Tenchem, powodując kurcz żołądka, który go zgiął wpół. Ten mały człowiek mówił po
angielsku i słyszał o jego dzieciach. Tench poczuł się zupełnie opuszczony.
A teraz - głos kobiety zabrzmiał triumfalnie i obie dziewczynki o paciorkowych oczach
wstrzymały oddech - nadszedł wielki dzień próby. Nawet chłopiec wykazywał zainteresowanie,
stojąc przy oknie i wyglądając na ulicę opuszczoną z nastaniem godziny policyjnej. To był ostatni
rozdział, a w ostatnim rozdziale działy się zwykle rzeczy gwałtowne. Może całe życie takie było:
nuda, a potem przy końcu podmuch heroizmu. Gdy naczelnik policji wszedł do celi Juana, znalazł
go na kolanach, modlącego się. Juan w ogóle nie spał tej nocy, ale spędził ją całą na
przygotowaniach do męczeństwa. Był zupełnie spokojny i szczęśliwy. Z uśmiechem spytał
naczelnika policji, czy przyszedł, by zaprowadzić go na bankiet. Nawet ten zły człowiek, który
prześladował tylu niewinnych ludzi, był wyraznie wzruszony.
%7łeby już wreszcie nastąpiła egzekucja - myślał chłopiec. Egzekucja zawsze go podniecała i
zawsze z niecierpliwością czekał na coup de grace. Wyprowadzono go na dziedziniec więzienny.
Nie było potrzeby wiązania rąk, zajętych przesuwaniem ziarenek różańca. Czy podczas krótkiego
przemarszu z celi do ściany egzekucji młody Juan wrócił myślą do tych niewielu szczęśliwych lat,
które przeżył tak mężnie? Czy przypomniał sobie dni w seminarium, łagodne napomnienia
zwierzchników, twórczą dyscyplinę, a także płoche dni, gdy grał Nerona przed starym biskupem?
Nero był tutaj przy nim, a on stał w rzymskim amfiteatrze.
Głos matki ochrypł nieco. Przekartkowała szybko pozostałe do przeczytania strony. Nie
warto było się teraz zatrzymywać, więc czytała dalej, coraz to szybciej. Doszedłszy do ściany Juan
odwrócił się i zaczął się modlić - nie za siebie, ale za swych nieprzyjaciół, za oddział biednych,
niewinnych żołnierzy indiańskich, którzy stali naprzeciw, a nawet za samego naczelnika policji.
Wzniósł krucyfiks różańca i modlił się o to, żeby Bóg im przebaczył, żeby ich oświecił w ich
niewiedzy i doprowadził w końcu do swego Królestwa Wiekuistego, tak jak przyprowadził tam
prześladowcę Szawła.
- Czy mieli broń naładowaną? - spytał chłopiec. - Jak to czy mieli broń naładowaną?
- Dlaczego nie strzelili, by zmusić go do milczenia?
- Bo Bóg chciał inaczej. - Zakaszlała i czytała dalej: - Oficer wydał rozkaz: Prezentuj
broń! W tej samej chwili uśmiech wyrażający niepojęte uwielbienie i szczęście opromienił twarz
Juana. Wydawało się, że ujrzał ramiona Boga otwarte na jego przyjęcie. Zawsze mówił matce i
siostrom, że ma przeczucie, iż będzie w niebie przed nimi. Z przekornym uśmiechem zwracał się
do matki, dobrej, ale zanadto troszczącej się o drobiazgi gospodyni: Już ja wszystko przygotuję na
twoje przyjęcie . Chwila nadeszła, oficer rozkazał: Ognia i... - Czytała za szybko, bo
dziewczynki powinny były już pójść spać i teraz przeszkodził jej atak czkawki. - Ognia i... -
powtórzyła. Dziewczynki siedziały cicho jedna przy drugiej. Były bardzo bliskie zaśnięcia. Ta
część książki nigdy nie obchodziła ich zbytnio. Znosiły ją ze względu na przedstawienie teatralne i
pierwszą komunię, oraz siostrę, która została zakonnicą i wzruszająco żegnała się z rodziną w
rozdziale trzecim. Ognia - zaczęła znowu matka - i Juan wznosząc obie ręce nad głową zawołał
mocnym, dzielnym głosem w stronę żołnierzy i wymierzonych karabinów: Niech żyje Chrystus
Król! W następnej chwili padł przedziurawiony tuzinem kul, a oficer, pochylając się nad jego
ciałem, przyłożył rewolwer do ucha Juana i wypalił.
Długie westchnienie dało się słyszeć od okna. Drugi strzał nie był potrzebny. Dusza
młodego bohatera opuściła już swą ziemską powłokę, a szczęśliwy uśmiech na martwej twarzy
mówił nawet tym prostym ludziom, gdzie teraz znajduje się Juan. Jeden z żołnierzy obecnych przy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]