[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wyobraził sobie lustro. Pojawiło się na stole. Było wysokie na dwanaście, a
szerokie na osiem centymetrów, tak jak chciał. Wytrzeszczył oczy, widząc swoje
odbicie. Już same kły i rogi wystarczyły, aby znacznie zmienić jego wygląd. Nie
przewidział, że kły rozciągną mu prawy i lewy kącik ust, zniekształcając twarz.
Nagle przyszło mu do głowy, że mógłby kiedyś spróbować tej sztuczki, by
rozśmieszyć Roberta, ale Angie nigdy by na to nie pozwoliła.
Niepotrzebnie pomyślał o Robercie. Oczami duszy ujrzał chłopca starszego o
jakieś dziesięć lat, który wysłuchawszy opowieści Briana, pyta Jima: A co ty robiłeś
w czasie bitwy?" Jim poczuł lekkie przygnębienie. To Brian powinien wychowywać
Roberta, Był jednak zbyt surowy Jak wszyscy w tym czternastym wieku. Jim widział,
jak Brian żartobliwie poszturchiwał swego giermka. Mimo kilku lat, które spędzili już
tutaj z Angie, Jim nie całkiem przywykł do obyczajowości tych czasów. Ludzie nie
zważali tu na ból i od innych oczekiwali tego samego.
Odepchnął od siebie tę myśl. Nie czas na to. Na szczęście zajął się rogami.
Założył szkła kontaktowe, które zmieniły jego oczy w dwa błyszczące diamenty
otoczone czernią. Zupełnie dobrze przez nie widział. Równie dobrze jak bez nich. A
ku jego ogromnej uldze, nie uwierały go. Nawet w dwudziestym wieku, który teraz
wydawał się odległą przeszłością, a nie czymś, co dopiero nadejdzie, nigdy nie nosił
szkieł kontaktowych. Przymocował pazury do paznokci. Na końcu zaczął wkładać
buty. Usiadł i ostrożnie wciągnął jeden, na lewą nogę. Stopa weszła lekko i do końca.
Ośmielony nałożył drugi but i wstał, waląc głową o sufit. Nie uderzył dostatecznie
mocno, żeby ją sobie rozbić, ale zetknięcie z twardym sklepieniem było dość
bolesne. Ból rozzłościł go. A ponieważ wokół nie było nikogo, kogo mógłby obwiniać,
był zły sam na siebie. Dokończył charakteryzację wykorzystując resztę drobiazgów.
Ponownie zerknął w lustro i o mało nie podskoczył. Był najbrzydszym
stworzeniem, jakie kiedykolwiek widział. Dotychczas sądził, że Kelb z człowieczym
ciałem dżinna bił rekord świata. Jeśli jednak brzydotę uznać za swoisty rodzaj
piękna, Jim był teraz piękniejszy niż tuzin dżinnów razem wziętych.
Jednak, przypomniał sobie, to nie czas na rozmyślania. Zawołał:
Brianie, możesz już wejść!
Z chęcią, Jamesie odezwał się Brian zza drzwi. Otworzył je, wszedł do komnaty
i stanął jak wryty, sięgając prawą dłonią do lewego biodra i łapiąc rękojeść miecza.
James? powiedział niepewnie. Czy to ty, Jamesie?
Drugą rękę wyciągnął do prawego biodra i chwycił rękojeść sztyletu. Był gotów
wyjąć oba ostrza z pochew.
W porządku, to ja powiedział pospiesznie Jim. Czy wyglądam trochę inaczej,
Brianie?
Na wszystkich świętych! krzyknął Brian, gapiąc się na niego. Gdybyś w
końcu nie odpowiedział mi twoim zwykłym głosem, Jamesie, byłbym przekonany, że
jakiś demon złapał cię i pożarł, kiedy stałem na zewnątrz. Czy to ty?
Tak, to ja, Brianie odparł Jim. A teraz muszę spotkać się z Hobem i posłać
go, żeby przeniósł dym na pirackie statki, tak aby wyglądało, że stanęły w ogniu.
Brianie, czy mógłbym cię prosić, żebyś znowu wyszedł? A jeśli pojawi się sir
Mortimor, zatrzymaj go i zapukaj do drzwi, żeby mnie ostrzec, zanim wejdzie.
Lepiej będzie odrzekł Brian jeśli zapukam do drzwi, wejdę tu i upewnię się, że
jesteś gotowy, zanim poprosisz go do środka. Chciałbym widzieć jego minę, kiedy
ciÄ™ zobaczy!
Doskonale odparł Jim. Zróbmy to w ten sposób.
Kiedy Brian wyszedł, Jim podszedł do kominka. Pochylił się co w łych butach
wydawało się trwać wieki i zawołał do otworu komina:
Hob? Hobie, zechcesz przyjść na chwilkę? Chcę z tobą porozmawiać.
Tak, milordzie! pisnął wesoły głosik. Hob wychylił się zza okapu, wytrzeszczył
oczy z przerażenia i w mgnieniu oka znów zniknął w kominie.
Hobie! zawołał Jim, niezgrabnie nachylając się jeszcze bardziej, aby jego głos
był dobrze słyszalny w kominie. Wracaj. Nieważne, jak wyglądam. To ja, sir James,
twój pan. Nie zwracaj uwagi na mój wygląd. To tylko przebranie.
%7ładnej odpowiedzi. W dalszym ciągu mówił do komina, prosząc Hoba, żeby
wrócił, a klamra pasa usiłowała przebić mu się przez brzuch do kręgosłupa. Z trudem
mógł mówić w tej niewygodnej pozycji. W końcu cichy głosik odpowiedział na jego
wołanie.
Nie jesteś moim panem Jamesem odparł bardzo drżący głos. Jesteś
dżinnem.
Nie jestem dżinnem rzeki poważnie Jim. Jestem demonem& Chciałem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]