[ Pobierz całość w formacie PDF ]
i zasnęła, nadal pochlipując.
Kiedy się obudziła, słońce zachodziło już za wzgórze po przeciwnej stronie bagien. Mijało kolejne
popołudnie. Powiedz, Johnny, jakie nagrody mogą wygrać nasi goście? No cóż, Bob, mamy kolejne popołudnie.
Nie jest to żadna wielka nagroda, ale pary takich gnojków jak my nie stać przecież na nic lepszego .
Trisha usiadła i natychmiast zakręciło jej się w głowie. Przed oczami wirowały ciemne plamy niczym stado
wielkich, czarnych ciem. Przez chwilę była pewna, że nic nie uratuje jej przed utratą przytomności. Słabość minęła,
ale gardło bolało przy przełykaniu, a czoło wydało się gorące. Nie powinnam spać na słońcu - pomyślała, choć
doskonale wiedziała, że nie czuje się zle od spania na słońcu. Zaczynała po prostu chorować.
Włożyła but, który spadł jej z nogi podczas tego głupiego ataku wściekłości, zjadła trochę jagód i popiła
wodą ze strumienia, którą napełniła butelkę. Znalazła kilka jadalnych paproci, rosnących na brzegu bagna, i także je
zjadła. Kończyły się już, były twarde i nawet w przybliżeniu nie takie smaczne jak poprzednio, lecz zmusiła się do
ich przełknięcia. Spożywszy ten wytworny podwieczorek, wstała i spojrzała na przeciwległy kraniec bagienka, tym
razem osłaniając oczy przed blaskiem zachodzącego słońca. Po chwili kręciła głową powoli, z wahaniem; był to gest
kobiety raczej, i to starej kobiety, nie dziecka. Wyraznie widziała wzgórze i była pewna, że jest tam sucho, nie
potrafiła jednak wyobrazić sobie siebie samej znów przedzierającej się przez błoto do kolan, z reebokami
związanymi za sznurowadła i wiszącymi jej na szyi. Nawet jeśli to bagienko było płytsze od poprzedniego i nie takie
obrzydliwe, nawet jeśli na jego drugim brzegu rosły najpyszniejsze na świecie jadalne paprocie, nie potrafiła sobie
tego wyobrazić. Bo i dlaczego miałaby to robić, skoro i tak by nie szła z biegiem strumienia? Niewykluczone
przecież, że w innym kierunku, gdzie iść było łatwiej, znajdzie pomoc, lub przynajmniej kolejny strumień.
Snując tego rodzaju myśli, ruszyła wprost na północ wzdłuż wschodniego brzegu bagienka, które
wypełniało całe niemal dno leśnej dolinki. Odkąd zabłądziła, podjęła wiele mądrych decyzji, o wiele więcej, niż
skłonna była przypuszczać, teraz jednak uczyniła bardzo zły wybór, najgorszy od chwili, gdy w ogóle zdecydowała
się zejść ze szlaku. Gdyby przekroczyła bagienko i wspięła się na wzgórze, z jego szczytu dostrzegłaby jezioro
Devlin na przedmieściu Green Mount w New Hampshire. Jezioro było niewielkie, ale na jego południowym brzegu
znajdowały się letnie domki, była też droga gruntowa, prowadząca do szosy numer 52.
W sobotę lub w niedzielę nawet z miejsca, w którym stała, z pewnością słyszałaby ryk motorówek,
ciągnących spędzające weekend w letnich domkach dzieciaki na nartach wodnych. Po czwartym lipca słyszałaby ten
ryk już w każdy dzień tygodnia, na jeziorze bywało tak wiele motorówek, ze czasami musiały wykonywać
gwałtowne uniki, zęby się nie zderzyć, w tej chwili jednak był środek tygodnia w połowie czerwca i na Devlm nie
wypływał jeszcze nikt, może z wyjątkiem rybaków w łódeczkach z dwudziestokonnymi, brzęczącymi niczym
komary silniczkami, Trisha nie usłyszała więc nic z wyjątkiem śpiewu ptaków, rechotu żab i bzyczenia owadów.
Zamiast iść w kierunku jeziora, skierowała się w stronę granicy kanadyjskiej i wchodziła coraz głębiej w las. Od
Montrealu dzieliło ją jakieś siedemset kilometrów.
Pomiędzy nią i Montrealem nie było właściwie nic.
Siódma rozgrywka
Na rok przed separacjÄ… i rozwodem, podczas szkolnych ferii zimowych w lutym, McFarlandowie pojechali
na tydzień na Florydę. Nie były to bynajmniej miłe wakacje, za często dzieci ponuro przesypywały piasek, podczas
gdy rodzice kłócili się, zamknięci w małym, wynajętym domku przy plaży (on za dużo pije, ona za dużo wydaje,
przecież mi obiecałeś, dlaczego ty nigdy, ple, ple, ple, bo ty tak zawsze). Podczas lotu powrotnego do domu jakimś
cudem to Trishy, a nie jej bratu, przypadło miejsce przy oknie. Samolot podchodził do lądowania na Logan przez
warstwę chmur, lecąc tak ostrożnie, że przypominał grubą starszą damę, idącą chodnikiem, miejscami pokrytym
lodem. Trisha siedziała z głową przyciśniętą do szyby, zafascynowana widokiem. Lecieli przez doskonale biały
świat... gdzieś nisko na moment przebłyskiwała ziemia lub stalowoszara woda bostońskiego portu... a potem znów
ogarniała ich biel i tylko gdzieniegdzie, na krótko, migał jakiś skrawek prawdziwego świata.
Przez cztery dni od chwili, gdy podjęła decyzję nieprzekraczania bagienka, Trisha żyła jak wówczas,
w samolocie... przede wszystkim w świecie białej pustki. Pozostały jej po tych dniach oderwane wspomnienia,
którym nie ufała; mniej więcej we wtorek po południu granica między rzeczywistością a światem wyobrazni zaczęła
się zacierać. Od niedzielnego ranka, w tydzień po tym, jak zabłądziła (choć nie wiedziała, że minął tydzień, zdążyła
już stracić poczucie czasu), Tom Gordon był już jej stałym towarzyszem, nie udawanym, lecz uznanym za
rzeczywistego. Przez pewien czas towarzyszyła jej także Pepsi Robichaud, śpiewały na głos ulubione piosenki
Spice Girls i Boyz To Da Maxx , ale w pewnym momencie Pepsi skryła się jednak za drzewkiem i już zza niego
nie wyszła. Trisha zajrzała za to drzewko, nie zobaczyła za nim przyjaciółki, stała przez kilka chwil zdziwiona, ze
zmarszczonym czołem, aż wreszcie zrozumiała, że Pepsi tam nigdy nie było. Usiadła na ziemi i rozpłakała się. Kiedy
szła przez wielką, usianą głazami polanę, nad jej głową zawisł złowrogi czarny helikopter, bardzo podobny do tych,
jakimi latali zli faceci z rządu, ukrywający istnienie obcych w serialu Z archiwum X . Wisiał tak w powietrzu,
słychać było tylko bardzo ciche pulsowanie jego wirnika. Trisha machała jak szalona i krzyczała, faceci
z helikoptera musieli ją widzieć, ale helikopter odleciał i już nie powrócił. Trafiła na las starych sosen, w wiszącym
w powietrzu pyle widziała przedzierające się przez ich gałęzie skośne promienie słońca i było zupełnie jak
w katedrze, tylko z gałęzi tych sosen zwisały okaleczone ciała tysięcy jeleni, wymordowanej jeleniej armii, robaki
pożywiały się tymi ciałami, wokół których krążyły muchy. Zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła, gnijące jelenie
tusze znikły. Znalazła strumień i przez jakiś czas szła z jego biegiem, ale potem albo strumień znikł, albo ona od
niego odeszła, nim się to jednak stało, zajrzała do wody i dostrzegła w niej, na dnie, ogromną twarz topielca, w jakiś
[ Pobierz całość w formacie PDF ]