[ Pobierz całość w formacie PDF ]
długie na krótkie. Nie chciałem, aby zwrócił uwagę, że ktoś go ściga od Ciechocinka.
Minęliśmy Antonłnów.
- Myślałam, że on jedzie do naszego lasu - rzekła Hanka.
Za miastem czarny wóz począł przyśpieszać bieg. Pozwoliłem mu się oddalić na dość
znaczną odległość i dopiero wówczas zacząłem go doganiać.
- Sto trzydzieści... sto czterdzieści - szeptała Hanka.
Raptem zwolniłem, pozostawiając tylko światła po stojowe. Pragnąłem, aby Hertel
nabrał przekonaniaf że samochód, który za nim jechał, nie wytrzymał takiego tempa i wlecze
się daleko w tyle. Lecz wóz Hertla nagle skręcił w drogę-żwirówkę.
- Już wiem - pisnęła Hanka - tędy także można dojechać do lasu. Tylko że od drugiej
strony.
Minęliśmy wioskę, potem przesunęły się obok nas budynki cukrowni. Wkrótce zaczął
się las - wysoko-pienny, gęsty, rozległy.
Był to ten sam las, który zbliżał się do Wisły i do miejsca, gdzie obozem rozłożyła się
ekspedycja antropologiczna.
Droga przez las obfitowała w liczne i ostre zakręty. Czerwone światełka, umieszczone
z tyłu samochodu Hertla, raz po raz znikały mi z oczu, nie mogłem bowiem jechać za nim
zbyt blisko, aby nie odniósł wrażenia, że jest śledzony, W pewnej ohwlli znowu przestałem je
widzieć - odtąd nie zobaczyłem ich więcej. Jechałem i jechałem - a czerwone światełka nie
pojawiły się przed nami.
- Umknął. Słowo honoru, umknął - rozpaczała Hanka,
- Zapewne zjechał w boczną dróżkę i wygasił wszystkie światła. Minęliśmy go,
nie zauważywszy.
- Czy on to zrobił specjalnie?
- Nie wiem. Myślę, że przez cały czas w lusterku wstecznym dostrzegał nasze światła,
w końcu zapewne domyślił sięf że go śledzimy. W każdym bądz razie ten postępek świadczy,
że Hertel ma nieczyste sumienie. Innego by nie obchodziło, że jedzie za nim auto, prawda?
Przebyliśmy jeszcze kilkadziesiąt metróv i oto ukazała mi się dobrze znajoma okolica.
%7łwirówka skończyła się, dalej był piasek i łagodny zjazd do Wisły.
Skręciłem w las i zatrzymałem wóz na krawędzi drogi. Wygasiłem silnik i wszystkie
światła. Wyszliśmy z samochodu,
- Wystrychnął nas na dudków - wzdychała Hanka.
Lecz ja zupełnie nie przejmowałem się kawałem, który nam urządził pan z bródką.
Wiedzieliśmy przecież, jak się nazywa i że mieszka w Ciechocinku w pensjonacie Orbisu.
- Proszę. niech pani usiądzie - zaprosiłem Hankę do zajęcia miejsca na małym
wzgórku, porośniętyin trawą, Usiadłem obok niej i zapaliłem papierosa.
Była już dziesiąta wieczór. W lesie panowała cisza. Wydawało się czymś niezwykle
przyjemnym siedzieć tak i słuchać leśnej ciszy, która naprawdę to nie jest zupełną ciszą, ale
właśnie dlatego przyjemnie jest jej słuchać.
Ubiegłej nocy padał deszcz, dzień, który minął, był upalny, wiłgoć parowała i
zapełniała las lekką mgiełką. Ona pogłębiała ciemność, choć nad wierzchołkami drzew
wisiało pogodne niebo.
Wzeszedł księżyc i wówczas w lesie pojaśniało, a raczej pobielało od mgły.
Audziliśmy słę, że może jednak czarna limuzyna pojawi się wreszcie na drodze, Skoro
wydawało się nam, że właśnie w tym kierunku Hertel zamierzał jechać. Ale na drodze nie
pokazało się światło żadnego pojazdu i przez długi czas las w ogóle wydawał się bezludny. W
pewnej chwili usłyszeliśmy kroki - drogą przeszło trzech ludzi obarczonych jakimiś
żelastwami, które pobrzękiwały cichutko. Idący minęli nas w odległości najwyżej dwudziestu
kroków, nie widzieli nas jednak, ponieważ siedzieliśmy obok sama , na bocznej drodze
prowadzÄ…cej do miasteczka.
Trzech ludzi z żelastwami zeszło nad Wisłę, ale nie w tym miejscu, gdzie piaszczysta
droga stykała się z rzeką i gdzie kiedyś przybijał prom, lecz nieco dalej. Rosły tam krzaki,
usłyszeliśmy ich szelest i potem stuk wiosła o burtę łódki. Ten dzwięk jest bardzo
charakterystyczny, bo pudło łodzi rezonuje i woda niesie odgłos bardzo daleko.
I raptem otoczyła nas gromadka chłopców.
- Aucznicy...
Wilhelm Tell położył mi palec na ustach.
- To są kłusownicy - szepnął mi do ucha. - Niosą potrzaski na zwierzynę. Te potrzaski
były rozstawione w lesie i schwytali w nie trochę zwierzyny. Teraz to wszystko zabierają na
drugą stronę rzeki. Mają łódkę i mały gumowy ponton.
Zerwałem się z miejsca.
- Trzeba ich zatrzymać - szepnąłem Tellowi - trzeba uniemożliwić im odjazd. Albo
może... - pomyślałem, że przecież mógłbym ścigać kłusowników swoim samem .
Wilhelm Tell przecząco pokręcił głową.
- Oni są uzbrojeni. Obserwowaliśmy ich. Mają fuzje.
Zrozumiałem Tella. Gdyby kłusownicy spostrzegli, że chcemy ich schwytać albo
śledzić, być może zdecydowaliby się strzelać. Nie wolno było narazać się aż na takie
niebezpieczeństwo.
- Pozostawili w lesie jeszcze trzy żelazne potrzaski. Zapewne jutro lub pojutrze wrócą,
aby zobaczyć, czy nie wpadła w nie zwierzyna - informował mnie Tell. - Zaczaimy się na nich
i wtedy cały obóz harcerski zdoła ich schwytać.
To był rzeczywiście dobry pomysł. Lecz z przykrością słuchałem, jak brzęczały żelaza,
które kłusownicy rzucili na ponton. Potem zapiszczały dulki łódki i plusnąła woda rozgarnięta
wiosłami. Kłusownicy odpływali od brzegu.
Na kolanaeh, aby nas nie dostrzegli, podsunęliśmy się na brzeg rzeki. Tak,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]