[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie malał. Jeszcze piętnaście, dziesięć metrów... I wpad-
nie w ich Å‚apska!
Widział kiedyś, dawno temu, gdy był jeszcze szcze-
niakiem, reprodukcję obrazu, na którym gęsiego masze-
rowali zdeformowani potępieńcy. Malunek spodobał mu
się, bo był kolorowy, dziwny i na swój sposób zabawny.
Nie pamiętał już okoliczności, w jakich oglądał wspom-
niany wytwór sztuki, ale w tej chwili czuł się, jakby po-
konał barierę rzeczywistości i wtargnął do tego właśnie
obrazu. Utkwił w nim niczym lotka w tarczy pozba-
wiony wszelkiej nadziei na to, że wróci do swej zapusz-
czonej kawalerki i w spokoju napije się wódeczki.
Nie... Nie!
Dwa monstra zmierzały ku niemu. Jedno miało prawie
trzy metry wzrostu i pokrywała je warstwa jakiegoś żółta-
wego płynu. Drugie było niewiele mniejsze, ale nieco mniej
paskudne. O ile trójnoga istotę z resztkami nagrobnego
wazonu na łysej głowie można nazwać mniej paskudną.
Co się stało z tymi umarlakami? tak brzmiało os-
tatnie pytanie, jakie zadał sobie Trzęsawka, zanim do-
tarło do niego, że to naprawdę koniec, że pyta o samego
siebie.
Wtedy jednak zdarzył się cud. Gdy zombie zbliżyły
się do niego niemal na splunięcie, ten pierwszy nagle
zawrócił. Po prostu odwrócił się jak gdyby nigdy nic i po-
gnał w stronę cmentarnej bramy. Zaraz za nim podążył
jego kompan. Grabarz nie potrafił pojąć dlaczego...
Dopóki nie spojrzał na swoje dłonie.
Obie górne kończyny zespalała gruba niczym dywan
błona. Od łokci po nadgarstki tworzyły jedną żylastą od-
nogę, zwieńczoną wielkim jak u orła szponem. Półme-
trowej długości pazur był tak ostry, że z powodzeniem
można by rozpłatać nim brzuch słoniowi. Widok porażał
i przerażał. Trzęsawka zadławił się własnym wrzaskiem
i sterczał oniemiały, gotując się na najgorsze. Widok te-
go, co do niedawna było jego rękoma, paradoksalnie
przypomniał mu o istnieniu Stwórcy.
Proszę, Boże, przebacz, proszę, przebacz, proszę,
przebacz...
Był taki jak oni. Był taki ja...
Przestał myśleć.
A z grobowców usytuowanych w starszej części cmen-
tarza wychynęły na powierzchnię kolejne maszkary...
* * *
Jarek kurczowo trzymał się obręczy umocowanej pod su-
fitem wagonu, starając się stłumić narastające mdłości.
Trzęsło tak straszliwie, że był nieomal pewien, iż tram-
waj za moment siÄ™ wykolei albo co bardziej prawdo-
podobne rozleci na części składowe.
Pogięło pana?! wrzasnął ktoś do zabarykadowa-
nego w swej kabinie motorniczego, ale na nic to siÄ™ nie
zdało. Przecinak nie zwolnił, wręcz przeciwnie, przyśpie-
szał coraz bardziej. Kiedy minął przystanek, Jarek uzmy-
słowił sobie, że najwyższa pora, by uznać się za martwego.
Pojazd kołysał się niczym statek na sztormowych fa-
lach. Ludzie piszczeli, wrzeszczeli i przeklinali ze strachu.
Siedzący pasażerowie pochylili głowy, jakby znajdowali
się na pokładzie awaryjnie lądującego samolotu, a reszta
kucała w nadziei, że w chwili zderzenia będą w stanie za-
mortyzować jego siłę.
On też przykucnął.
Dobrze chociaż, że to nie godziny szczytu, pomyślał.
W tym samym momencie maszyna weszła w kolejny za-
kręt. Jarek zachwiał się i z rozpędu grzmotnął barkiem
w najbliższy fotel.
Cholera! zawył, bezwładnie waląc się na podłogę.
Tymczasem tramwaj wydał z siebie przerazliwe zgrzy-
tanie, jakby nagle nie toczył się już po szynach, lecz po
jezdni. I tak w istocie było. Wypadł z szyn na zakręcie i ob-
rał kurs na zderzenie z Akademią Medyczną. Szyby trzę-
sły się delirycznie, a wagony ryczały jak obdzierane ze
skóry zwierzęta. Pantografy wygięły się i oderwały od ma-
szyny. Spod podwozia wylatywały jakieś metalowe części,
rozbijając zaparkowane w pobliżu samochody i niszcząc
witryny sklepów.
Pojazd wyraznie zwalniał, jednak Jarek wątpił, by
zdołał zatrzymać się przed staranowaniem budynku.
Kątem oka dostrzegł wykrzywioną lękiem twarz zgrab-
nej brunetki, która półleżąc w niezbyt eleganckiej pozie,
usiłowała zachować równowagę i życie. Posłała mu przy-
padkowe spojrzenie, po czym zamrugała, jakby licząc na
to, że w ten sposób wyrwie się z okowów wchłaniającego
ich koszmaru. Pomyślał, że jest bardzo ładna i że zapew-
ne ma chłopaka. Pomyślał też, że gdyby mógł, przele-
ciałby ją. Ot, takie ostatnie życzenie skazańca.
Wtem wszystko ucichło.
Podniósł wzrok. Zorientował się ze zdziwieniem, że
maszyna jednak nie uderzyła w budynek Akademii. Za-
trzymała się niecały metr od niego.
Mamy farta, pomyślał. Zerknął na dziewczynę...
Zamarł.
Przez moment walczył z pokusą, by uznać to, co wi-
dzi za zwykłe omamy, lecz im dłużej na nią patrzył, tym
prawda stawała się coraz bardziej oczywista.
Z oblicza brunetki odpłynęły kolory, jakby stearyno-
wa biel była jej drugą naturą, a ona sama niczym wosko-
wa figura zaczęła się topić. Usłyszał skwierczenie i syk
jak podczas akcji gaśniczej. Głowa nieznajomej straciła
kontury, następnie dosłownie rozpadła się na kawałki,
zmieniając się w czerwono-różowo-popielatą papkę. Za-
raz potem rozpłynęły się ramiona dziewczyny, tułów
i wreszcie nogi. Wszystko to trwało pięć, może dziesięć
sekund. Pozostali pasażerowie z oszołomieniem pędzo-
nej na rzez trzody chlewnej wpatrywali siÄ™ w kleistÄ… po-
zostałość po bezimiennej ofierze.
Wkrótce w całym wagonie dało się słyszeć ten syk, tą
dziwaczną uwerturę do jego własnej śmierci. Ludzie roz-
puszczali się jak świeczki na urodzinowym torcie, które
jubilat zapomniał zdmuchnąć. Tyle że nieporównanie
szybciej.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]