[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kopii spraw do załatwienia; potem zaś, podnosząc wzrok i widząc tylko jakiegoś obdartusa.
zapytał ostro:
Hę? Co pan mówisz?
Rupert powtórzył pytanie.
Tak, sądzę, że jest u siebie, ale dziś ma pracowity dzień. Siądz sobie o tam, młody
człowieku, a on cię przyjmie, jak się ze wszystkim upora.
Brutalne ciosy, które spadły na Ruperta w trakcie jego walki ze światem, odebrały mu
całą pewność siebie, idącą w parze z bogactwem; siedział więc tam przez pół godziny, wie-
dząc dobrze, że jego ubiór był przyczyną uśmieszków niewychowanych i niewyszkolonych
urzędników. W końcu, trochę nieśmiało, podszedł ponownie do biurka.
Być może, gdyby pan był tak uprzejmy podać panu Kettelowi moje nazwisko...
Słuchaj no, męczysz mnie pan! krzyknął gruby urzędnik, poirytowany. Mówi-
łem chyba, że jest zajęty? Jazda, nie chcę cię więcej oglądać przy tym biurku! Nie chcesz
czekać, to już, spacer ci dobrze zrobi!... Ten młody człowiek mówi, że chce się z panem
widzieć dorzucił, widząc, że pan Kettel wyszedł ze swego prywatnego gabinetu.
Słucham sir, czego pan sobie życzy? zapytał pan Kettel z obrazliwą miną i tonem,
jakie w pojęciu niektórych wykolejeńców powinny wywrzeć na rozmówcy wrażenie, że tak
się zachowują ludzie wielkich interesów. Może jednak wpadnie pan innym razem, nie
dajemy rady zajmować się... ciągnął, lecz nagle bacznie się przyjrzał twarzy Ruperta i jego
zachowanie zmieniło się w ciągu sekundy. Ależ jak się masz, drogi chłopcze! Nie widzie-
liśmy się od tak dawna, że cię z początku nie poznałem. Jakże się zmieniłeś! kontynuował,
nie mogąc się powstrzymać, by nie rzucić okiem na obszarpany strój Ruperta był to bowiem
człowiek niegodziwy. Lecz ta uwaga nawet jemu samemu wydała się w wątpliwym guście,
toteż zakrzyknął serdecznie: Wejdz, proszę, do mojego prywatnego gabinetu, utniemy
sobie dłuższą pogawędkę! I, mając za sobą Ruperta, wszedł do środka, pozostawiając
grubego urzędnika w osłupieniu.
Nim minął tydzień, Rupert ponownie obijał się po klubach i bywał na wszelkich impre-
zach towarzyskich, składających się na tak zwany sezon. Lecz przede wszystkim wysłuchiwał
przerażającej rozmaitości pełnych skruchy kłamstw. Przeciętnemu mężczyznie, mówiącemu:
Nie mieliśmy bladego pojęcia, kiedy wracasz z Europy, stary, mów, jak ci tam było?
mógł odpowiadać z powagą na twarzy, jednakże kobiety były inne. Pewnego popołudnia,
bawiąc na przyjęciu, usłyszał, jak jakaś dama obok niego rzekła głośno do swego przyjaciela:
Nawet sobie nie wyobrażasz, jak strasznie nam brakowało kochanego pana Orange'a, kie-
dy był w Afryce! co Rupertowi wydało się tak groteskowe, że wybuchnął głośnym śmie-
chem. Atoli pośród tych stosunków towarzyskich starannie unikał spotkania z panią Annice;
postanowił, że nie spotka się z nią jeszcze przez czas jakiś. I faktycznie, dopiero pewnego
wieczoru, pod koniec lutego, po obiedzie, zajechał dorożką pod jej dom nie opodal Washing-
ton Square. Zastał ją w domu i nie musiał czekać nawet minuty, nim weszła do pokoju. Była
kobietą wysoką, zdumiewająco piękną w świetle lamp, miała jednakże ów męczący nawyk,
który ma wiele kobiet, mówienia z naciskiem jak gdyby rozstrzelonym drukiem; nawyk
spotykany zazwyczaj u kobiet zle wychowanych, kobiet, które nie kontrolują swych uczuć i
nie panują nad wyrażaniem ich.
Kochany, kochany Rupercie, jakże się cieszę, że cię widzę! wykrzyknęła, zrzuca-
jąc z gołych ramion biały, puszysty płaszcz, i wyciągając obie ręce sunęła w jego stronę.
To już tak długo, że naprawdę myślałam, że nigdy więcej cię nie ujrzymy. Ale tak, bardzo się
cieszę. I jakże szczęśliwie trafił ci się ten spadek... akurat wtedy, gdy jak przypuszczam,
straszliwie ciężko pracowałeś. Kiedy się o tym dowiedziałam, byłam wręcz zachwycona, tak
jak mój mąż. Ucieszyłby się bardzo ze spotkania z tobą, ale niestety dziś wieczór je kolację na
mieście.
W tym wszystkim zbyt silnie pobrzmiewała nuta hipokryzji, którą Rupert w pełni
uwzględnił. We właściwy sobie, swobodny sposób gawędził o swym szczęśliwym losie,
podając nieco szczegółów.
Przypuszczam, że nie istnieje najmniejsza możliwość jakiejś luki w testamencie?
powiada pani Annice, przypatrując mu się przenikliwie. Linie wokół jej ust stwardniały, lecz
uśmiechała się nadal; miała w sobie coś z żony Makbeta.
Orange wybuchnął swym promiennym, radosnym śmiechem, któremu niewielu było w
stanie się oprzeć.
Oh nie, myślę, że tym razem wszystko jest w najlepszym porządku! odparł i
spojrzał na nią nieugiętym wzrokiem swymi wspaniałymi oczyma.
Pani Annice zarumieniła się nagle, polem zadrżała. Serce jej zaczęło bić gwałtownie,
zakręciło jej się w głowie. Cóż się z nią działo? Czym było to przeklęte uczucie, które ją
owładnęło? Ona, tak zrównoważona, tak poważna i wyrachowana, w mgnieniu oka zapałała
uczuciem ku temu mężczyznie, którego zaledwie przed chwilą nienawidziła bardziej niż ko-
gokolwiek na świecie, uczuciem, jakiego nigdy dotąd nie żywiła wobec żadnego mężczyzny.
Nie była to miłość, owo jarzmo fatalne, nie był to nawet podziw, było to dzikie pragnienie, by
wyrzec się siebie samej, unicestwić się w osobowości tego człowieka, by stać się jego wię-
zniem, niewolnicą jego nadrzędnej woli. Wbiła paznokcie w dłonie i zagryzła wargi, powsta-
jąc i rozpaczliwie usiłując odnieść zwycięstwo.
Wybierałam się właśnie do opery, kiedy wszedłeś, Rupercie powiedziała.
Przyjdziesz do mojej loży? Jej głos zmienił się tak bardzo, brzmiała w nim nuta takiej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]