[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Gerhardem de Carceribus prawdziwość swych zeznań. On nie widział, aby
uciekając z kolegiaty, Krzy\acy wlekli za sobą jeńców. Uciekając to warto
zapamiętać. Potwierdza się w tych słowach krzy\ackie zeznanie o utracie części
ich oddziału...
Raptem jakby kleszcze \elazne zacisnęły się na moim ramieniu. Nie krzyknąłem
z bólu, bo jednocześnie Nemsta przykrył mi dłonią usta.
Ciiichooo! ostrzegł mnie ledwie dosłyszalnym szeptem.
Nie wiem, jak to się stało, \e właśnie on, który przecie\ mówił do mnie (co
prawda bardzo cicho), pierwszy usłyszał szelest. Dochodził on od strony ście\ki
przez moczary i bagna. Ktoś szedł od kolegiaty, wstąpił na wysepkę i aby skrócić
sobie drogę do baraku, przedzierał się teraz przez wysoki miodownik. Jeszcze go
nie było widać, jeszcze osłaniał go mrok. Czerń odzie\y zlewała się z ciemną
zielenią roślin. One to szeleściły, drapiąc mu ubranie.
Dwóch! szepnąłem na ucho Nemście.
Było ich dwóch. Drugi przekradał się po przeciwnej stronie kurhanu. Na
wysepce rozdzielili się i obchodząc kurhan dwiema krawędziami Uroczyska,
zbli\ali siÄ™ do baraku.
Czego chcieli? Kim byli? Zwierzęta to, czy ludzie? Zwierzęta podchodziłyby
znacznie ciszej. Byli to z pewnością ludzie z nie najlepszymi zamiarami, skoro
wbrew ostrzegawczej tablicy dostali się na wysepkę. I to nocą. I to nie ście\ką,
którą zwykliśmy chodzić.
Ju\ raz zginęły nam narzędzia. Nemsta przywiózł nowe i one to chyba były celem
wyprawy obydwu osobników. Tylko \e tym razem słyszeliśmy ka\dy ich krok i
mieliśmy szanse schwytania choć jednego z nich. Nas było dwóch i ich było
dwóch. Oni, nale\ało przypuszczać, byli uzbrojeni, ot, choćby w zwykłe kije, a
my w pi\d\amach, z gołymi rękami.
Oparta na mym ramieniu dłoń Nemsty dr\ała z podniecenia. I ja równie\ byłem
podniecony; zębami dzwoniłem, jakbym trząsł się z zimna. W wyrzuconej z
wykopu ziemi namacałem sporych rozmiarów kamień i wsunąłem go w rękę
Nemście, samemu wyszukując sobie inny.
Podkradający się byli coraz bli\ej baraku. Od jednego z nich oddzielał nas
kurhan, ale drugi szedł na wprost i nagle odró\niliśmy w mroku czarny zarys
postaci. Posuwał się powoli, czujnie pochylony do przodu.
Co począć? W tej chwili był najbli\ej nas. Jeszcze jeden krok, a minie nas,
przybli\y się do baraku. Lecz jednocześnie my będziemy stać na drodze jego
ucieczki.
Nemsta znowu zacisnął moje ramię. Oznaczało to chyba, abym czekał
nieruchomo, abym nie zdradził naszej obecności.
Jeszcze krok! Drugi. Trzeci. Czwarty. Piąty. Złodziej był ju\ między nami a
barakiem.
Teeerazzz!
Stój! Kto idzie? Stój! wrzasnął Nemsta i gwałtownie poderwał się ze swego
miejsca.
Jak na rozkaz, obydwaj równocześnie, z kamieniami w rękach rzuciliśmy się w
stronę czarnej sylwetki złodzieja.
Scena, która teraz nastąpiła, nie trwała dłu\ej ni\ kilkanaście sekund.
Po okrzyku Nemsty czarna sylwetka przystanęła przera\ona, skonsternowana.
Na sekundę. Na tyle, aby dostrzec, \e jest nas dwóch, \e zamykamy sobą drogę
ucieczki z wysepki. Złodziej musiał wybrać, musiał coś zdecydować. I wybrał
Nemstę. Na nasz atak odpowiedział kontratakiem. Runął na profesora, uderzył
go głową w piersi, przewrócił rozpędem i drogę ucieczki miał utorowaną.
Byłem tylko o cztery kroki od czarnej sylwetki. Z całej siły rzuciłem kamieniem.
Trafiłem! W plecy, miedzy łopatki! Nie krzyknął. Skurczył się tylko i
przyśpieszył biegu, sadząc przez Uroczysko ogromnymi skokami. Ten drugi
uciekł wcześniej, spłoszony okrzykiem Nemsty. Jeszcze dwie sekundy i w
ciemnościach na ście\ce do kolegiaty przycichł tupot uciekających nóg. Gonić ich
nie było sensu.
A łajdaki! Bandyci! przeklinał Nemsta podniósłszy się z ziemi. Rozpiął guzik
pi\d\amy i rozcierał sobie ręką bolące miejsce na piersiach.
Trafiłem go kamieniem powiedziałem z dumą.
Ja tak\e. I co z tego? Uciekł. Nawet nie miałem czasu przypatrzeć się jego
gębie. Uciekł i na pewno nie zaryzykuje wrócić.
Dziś w ka\dym razie na pewno nie rzekłem autorytatywnie.
Drobiazgowo komentując zajście wróciliśmy do baraku. O dziwo! Nikt z ekipy
nie przebudził się, nikt nie słyszał przerazliwego wrzasku Nemsty i odgłosów
bójki. Oczywiście, teraz nie było potrzeby budzenia kogokolwiek. Pełni wra\eń
poło\yliśmy się na pryczach, przegadaliśmy z godzinę, a potem zasnąłem twardo,
bez \adnych widziadeł. Rano Nemsta szczegółowo opowiedział o nocnej
przygodzie.
Gdyby nie ból głowy redaktora i jego spacer na kurhan wychwalał mnie kto
wie, czy dziś rano znowu nie obudzilibyśmy się bez narzędzi.
Babie Lato po raz pierwszy popatrzyła na mnie bez lekcewa\enia. W zamian za
to było w jej wzroku nie mniej nieprzyjemne zdumienie: No, no, kto by się tego
po takim spodziewał...
Głośno wyraził to samo ostrzy\ony na zero dryblas z kwadratową głową:
śe te\ podobna przygoda musiała się przytrafić właśnie redaktorowi? Na
pewno uderzył pan złodzieja kamieniem? pytał mnie prokuratorsko,
podejrzliwie. A nie mógł to pan wtedy, gdy bandzior przewrócił profesora,
podbiec i schwytać go za kark? A w ogóle, dlaczego pan trafił bandytę
kamieniem w plecy, a nie, na przykład, w głowę? Zamroczyłoby go to i
mielibyśmy jeńca. A tak... nie dokończył, gardząc moją nieudolnością.
ROZDZIAA SZÓSTY
HIPOTEZA NARKUSKIEGO " O BIESACH, ZREDNIOWIECZU I KAPLICY
" GENIUSZ DRYBLASA " ODNALEZIONE SCHODY " WESTCHNIENIE
NIETAJENKI " POSTANAWIAMY ZABEZPIECZY SI PRZED KUWAS "
PRZEKRACZAM RUBIKON " CO ZNACZYA AACICSKI NAPIS?
Nemsta mylił się mniemając, \e całkowite ujawnienie fundamentów spod
warstwy ziemi i trawy pozwoli mu domyślić się przeznaczenia tajemniczego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]