[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pogrążony w starym, miękkim fotelu. W pokoju było niebiesko od dymu. Na stoliku koło
foteli stała butelka czerwonego wina i dwa do połowy napełnione kieliszki.
- Szkoda - odezwał się Kulski. - Miałem nadzieję, że to nie ona...
- Niestety - Bula wziął kieliszek i usiadł obok przyjaciela. - Nie widzę innego
wytłumaczenia.
- Aresztujesz jÄ…?
Bula pokręcił przecząco głową. Pociągnął łyk wina i odstawił kieliszek.
- Nie możemy jej niczego udowodnić. Proces poszlakowy... Wiesz, jak to wygląda.
- No to co chcesz zrobić?
- Na razie nic. Musimy poznać jej wspólników. Prędzej czy pózniej wpadną. Myślę, że
raczej prędzej niż pózniej. Chodzi o pieniądze. Któryś z nich okaże się na pewno nie dość
cierpliwym.
- A jeżeli nie?
- Co innego możemy zrobić?
- Przesłuchać ją. Może się przyzna.
- Nie - powiedział z przekonaniem Bula. - Nie ona. To wyjątkowo twarda babka. I
sprytna. Z pewnością wie, że ją podejrzewamy. Musiała to przewidzieć. Ale wie także, że nie
mamy dowodów. Niczego z niej nie wydobędziesz.
- Może masz rację.
W pokoju zapanowało milczenie.
Litka Habera usiadła na łóżku i sięgnęła po szklankę. Wypiła łyk herbaty, skrzywiła
siÄ™.
- Zimna - mruknęła.
Z sąsiedniego łóżka podniosła się młoda kobieta w niebieskiej pidżamie.
- Moja także już wystygła - patrzyła bezradnie na biały, szpitalny stolik.
- Pójdę do dyżurnej - powiedziała Litka, wstając. Włożyła szlafrok, wzięła szklankę i
wyszła z pokoju.
Szła powoli szerokim korytarzem w stronę szklanych drzwi, za którymi był pokój
pielęgniarek. Przechodząc obok dyżurki lekarskiej zawahała się.
Teraz, po południu, korytarz był pusty. Drzwi do pokoju lekarskiego stały otworem.
W dyżurce również nie było nikogo. Litka weszła do pokoju i cicho zamknęła za sobą drzwi.
Szybko podeszła do telefonu i wykręciła numer.
- To ja - powiedziała, trzymając słuchawkę tuż przy ustach.
Mężczyzna mówił szybko. Litka słuchała, odzywając się wyłącznie monosylabami. Jej
tak lub nie miało różne odcienie. Udzielała twierdzących lub przeczących odpowiedzi,
kiedy indziej podejmowała w ten sposób decyzję. Od czasu do czasu zerkała w stronę drzwi.
Po kilku minutach odłożyła słuchawkę na widełki, podniosła ją znowu i powtórnie wykręciła
numer. Był to inny numer niż ten, z którym łączyła się przed chwilą.
- Marek? Cześć, kochanie... - mówiła cicho, spokojnie. - Dzwonię ze szpitala. Nie, nic
takiego, czuję się świetnie. Miałam mały wypadek, naprawdę głupstwo. Jutro ci wszystko
opowiem, teraz nie mogę, dzwonię z dyżurki lekarskiej, zaraz ktoś może wejść. Słuchaj,
Marek, mam do ciebie prośbę. Wychodzę stąd jutro w południe. Zosia przygotuje mi jakieś
kiecki. Czy mógłbyś wpaść do niej jutro wpół do ósmej, wziąć te rzeczy i przynieść mi do
szpitala? Nie bój się, Zosia nic nie powie. Bardzo cię proszę. Tak? To świetnie. Tylko
pamiętaj - punktualnie wpół do ósmej. Pięć po wpół wychodzimy zwykle z domu, a przedtem
Zosia się myje i w ogóle... jak to rano. Bardzo ci jestem wdzięczna. No to do jutra, pa. Ja też
cię całuję. Pamiętaj... Odłożyła słuchawkę i odetchnęła z ulgą. W korytarzu spotkała
nadchodzącą naprzeciw swoją sąsiadkę w niebieskiej pidżamie.
Kulski drgnął. Dzwonek telefonu zabrzmiał mu tuż nad uchem.
Bula odstawił kieliszek, wstał i podniósł słuchawkę.
- Obywatelu kapitanie - funkcjonariusz czuwajÄ…cy na posterunku przed domem -
Smaczyk mówił przez nos, zachrypniętym głosem - przed chwilą wróciła.
- Sama?
- Tak jest. Wyglądała... - głos zawahał się - jakby trochę zalana albo chora... Szła tak
jakoÅ› nieprzytomnie...
Bula spojrzał na zegarek. Dochodziła jedenasta. Nie - postanowił. - Na dzisiaj dosyć.
- Dziękuję wam. Za godzinę przyjdą was zmienić.
- Tak jest, obywatelu kapitanie - Buli wydało się, że głos zabrzmiał teraz razniej.
Kulski podniósł się z westchnieniem.
- No, trzeba iść, pomieszkać... Kapitan odprowadził go do drzwi. %7łegnając się,
powiedział:
- Będę cię prosił, żebyś poszedł ze mną do jednego gościa.
- Do kogo?
- Znasz go. Zbiera znaczki.
ROZDZIAA IV
Mężczyzna w zielonym, nieprzemakalnym płaszczu rozejrzał się niepewnie. Klatka
schodowa była pusta. Za sąsiednimi drzwiami płakało dziecko. Po chwili zawtórował mu
gniewny głos kobiety. Spojrzał na zegarek. Była minuta po wpół do ósmej. Zadzwonił
powtórnie. Czekał chwilę, znowu na próżno. Pokręcił z powątpiewaniem głową i postąpił
kilka kroków w stronę schodów. Zatrzymał się na pierwszym stopniu, odwrócił, jakby tknięty
nową myślą, i wrócił pod drzwi. Przełożył do lewej ręki dużą, żółtą teczkę i nacisnął klamkę.
Drzwi otworzyły się bez oporu. Rzucił spojrzenie za siebie, w stronę sąsiedniego mieszkania,
i uspokojony wszedł powoli do przedpokoju.
- Halo? - zawołał półgłosem.
W mieszkaniu panowała głucha cisza. Ostrożnie zamknął za sobą drzwi, położył
teczkę na podłodze i zajrzał do pokoju. Szybko cofnął głowę. Zapukał w uchylone drzwi i
powiedział głośno:
- Pobudka. Goście.
Ktoś, kto był w pokoju, nie zareagował najlżejszym poruszeniem. Mężczyzna po
krótkim wahaniu ponownie zajrzał do wnętrza. Dłuższą chwilę przyglądał się leżącej na łóżku
postaci, szczelnie nakrytej kołdrą. Coś go uderzyło. Podszedł do łóżka i pochylił się.
Delikatnie odsłonił głowę leżącej. W ułamku sekundy puścił kołdrę, cofnął się gwałtownie i
znieruchomiał.
Spod zmierzwionych, potarganych włosów patrzyły na niego szeroko otwarte,
nieruchome oczy Zofii Smaczyk. Jej twarz, zastygła w rozpaczliwym grymasie wysiłku i
strachu, wyglądała jak koszmarna maska.
Nie można było mieć wątpliwości, że dziewczyna nie żyje. Zmięte rogi ciasno
opasującej jej szyję czerwonej apaszki zdawały się jeszcze nosić ślady palców mordercy.
Mężczyzna, do głębi wstrząśnięty, nie mógł oderwać oczu od tej chustki, wyglądającej
jak plama krwi na tle białej pościeli. Po dłuższej chwili drgnął i nieprzytomnym wzrokiem
rozejrzał się po pokoju. Szukał potłuczonych naczyń, śladów walki. W mieszkaniu panował
jednak idealny ład. Podszedł do łóżka i przezwyciężając lęk dotknął końcami palców czoła
zamordowanej. Ciało było jeszcze ciepłe. Musiała zginąć bardzo niedawno. Mężczyzna
poczuł, że oblewa się zimnym potem. A zatem morderca...
Wbił spojrzenie w drzwi, prowadzące do kuchni. Podszedł do nich, skradając się na
palcach, i nagłym szarpnięciem otworzył na oścież. W kuchni nie było nikogo. Sprawdził
jeszcze toaletę i nieco uspokojony wrócił do pokoju. Starając się nie patrzeć w stronę łóżka
podszedł do telefonu.
- Tu podoficer dyżurny. O co chodzi?
- Dzwonię z ulicy Krakowskiej - podał numer domu i mieszkania. - Popełniono
morderstwo. Przyjedzcie zaraz.
W słuchawce panowało przez chwilę, milczenie, wreszcie głos odezwał się znowu,
jakby niechętnie.
- Ekipa jest już w drodze. Dzwoniliście przecież przed chwilą...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]