[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jeszcze Polska nie zginęła
Rwała się pieśń w zdławieniu wrażenia potężnego, w łzach, co znają tylko miłujący i mężni, i kwitła
pieśń nad mogiłą, jakby proporzec biało-amarantowy, a cichy bór słuchał i dawne czasy wspominał.
Mogiła wyrosła, złocąc się z daleka, a obecni pożegnali ją ostatnią obrzędową pieśnią "Anioł Pański".
I został Chorąży na swym posterunku samotny, a oni, wracając do chaty, radzili:
- Dąb mocarny posadzić mu na mogile!
- Brzozę, co by go gałęziami tuliła jak matka.
- Krasną jarzębinę, żeby mu ptaszki śpiewały.
- Lipę, żeby mu pszczoły gwarzyły.
- Głaz znam w gąszczu! Przywleczemy i wykujemy, kto leży pod nim.
- Każdy uczyni dar, jaki zechce! - zdecydował Rosomak. - Ja wam, chłopcy, złoto zdaję. Obmyślcie
schronienie!
- Ja już mam! - zawołał Bartnik. - Złożymy na spodzie barci. Uchowa drzewo i pszczoły.
- Cieszę się, że nie ja je będę wyciągał, jak pora przyjdzie, ale zresztą zgoda na pomysł - rzekł Pantera.
Oddał Rosomak złoto powstańcze i chłopcy zaraz je pszczołom pod opiekę ponieśli.
W tydzień potem głaz już leżał na mogile i Odrowąż znaki jakieś na nim wykuwał, i chłopcom
tłumaczył:
- Nie powinien nikt rozumieć, tylko wy. Nad karkiem Moskal jeszcze siedzi i szpieguje. Drzew też nie
warto sadzić, chyba krzepki jałowiec, żeby uwagi nie zwrócić. On i tak zmartwychwstanie, a tamci
Bożego Sądu nie doczekają. Jaki siew, takie żniwo, ino Bóg nierychliwy, jako że wiekuisty.
I pokazując niezdarne kształty, mówił:
- To jest krzyż, a to orzeł i korona, i drzewce, a tu 63. Stacho się zwał, to pamiętam, a nazwiska - nie.
Więc to S - to jakby podpis, a tak się czyta: Chrystusowy wyznawca. Chorąży z powstania - Stacho, a
jeszcze dodam W - to znaczy z Warszawy. I głaz bokiem odwrócimy, żeby napis dla wiedzącego tylko
był widoczny. Obejmą go wrzosy i mchy utają!
Wiatr rozwiał biały piasek i obsypał ziemię igliwiem i liśćmi. Wkrótce mogiła Chorążego stopiła się i
wsiąkła w barwę ziemi, została tylko pamiętna w duszach leśnych ludzi.
ODLOTY
Pewnego dnia Rosomak wrócił z samotnej wędrówki i rzekł, siadając za stołem: - Odleciały już
wszystkie śpiewaki i wrzosy w całej krasie płoną.
Nikt nie odpowiedział, bo rozumieli, co to znaczy. Dopiero po chwili Pantera stęknął: - Dobrze ptakom!
Który wytrzyma drogę, do słońca się dostanie i ciepła! Ale ja wrócę do Drozdowej.
Mimo woli zaśmiali się wszyscy.
- Ja - do sztuby - rzekł Orlik.
- Ja - do roli - dorzucił Bartnik.
- Ja - do laboratorium! - mruknÄ…Å‚ %7Å‚uraw.
- Ja - do bibliotek i książek! - zakończył Rosomak.
- Ale każdy do pracy, więc nie wolno wyrzekać.
- To czemu wódz nie śpiewa z uciechy? - warknął Pantera zbuntowany.
- Bo o tym czasie nikt w boru nie śpiewa! - i dodał zabierając się do jadła: Naszykuj, Pantero, wóz.
Trzeba odstawić do ludzi zapasy i zdobycze.
- Wolałabym psy łapać niż tę drogę. Przecież zabawimy jeszcze trochę?
- Zabawimy do dnia, gdy ruszą nasze żurawie! Lada dzień z północy dalsze już popłyną. -
Tak! %7łegnania nadszedł czas! - westchnął Orlik.
- Ba! Co ci za bieda! Wrócisz do profesorowej! - zaśmiał się Pantera.
- Pantera zapomina, żem już nie rekrut Coto, ale Orlik bojowy! - hardo chłopak odpowiedział.
- On zawsze jesienią jak mucha cięty! - przeciął możliwą sprzeczkę Rosomak.
Opróżniła się chata. Szczepańska wróciła do domu lny zbierać. Odrowąż z Bartnikiem do pasieki swej i
młocki nasiennego ziarna.
Na połów rybny wypływał Rosomak sam i ściągał z dalekich hatów na strych do chaty kosze i więcierze.
Reszta rozpraszała się po borze; zbierali jarzębiny, żołędzie, orzechy, szyszki, klecili powietrzne
szałasy, gdzie tę zdobycz składali na żywność dla zimujących ptaków.
Pracował Orlik z %7łurawiem, bo Pantera, o ile nie odwoził zapasów za Tęczowy Most, po całych dniach
"żegnał znajomych", jak mówił. Słońce wyczarowało ostatni kilim i rzuciło go na wszelkie halizny, góry,
pustkowia. Zwarta, puszysta, subtelnie jesienna szata wrzosów ustroiła ziemię. Na tym tle panoszyły
siÄ™ olbrzymie muchomory, krasne kozaki i syrojadki - ostatnie grzyby.
Ranki wstawały leniwe, w mgłach chłodnych, pod stoPą chrzęściły zaschłe mchy, zioła i paprocie, a
cisza była taka, że wieczorem z oddali wielkiej, gdzie były wsie, słychać było przeciągłe, smętne,
monotonne granie surm jesiennych pastuszych.
Bór stał zadumany i żegnał lato całą tęczą barw liści gasnących.
- Na śmierć się stroją, jak na gody! Nie tak, jak głupi ludzie, co się jej boją - mówił Rosomak, patrząc
na złote i purpurowe drzewa.
Co wieczór Pantera nasłuchiwał żurawi i każdy ciągnący sznur oczami przeprowadzał, aż raz rzekł
szeptem do Orlika, gdy szli spać:
- Dziś na lęgach naszych było cicho, a nasz domowy cały dzień krzyczał. Pewnie je poznał na niebie.
Odleciały.
- Może wódz nie zauważył! - odparł Orlik.
- Oho, na to nie licz! On wszystko słyszy! Boję się ojutro! Ale owo jutro była niedziela i Rosomak po
pacierzach zakomenderował wyprawę.
- Wezcie chleba do torb, bo wrócimy na wieczór. Trzeba żerowiska zimowe obejrzeć, wszystko
zlustrować, wszędzie dotrzeć.
- Ostatnie odwiedziny! - rzekł Pantera.
Nic na to nie rzekł Rosomak i poszli swym lekkim, wprawnym chodem, co bez trudu połykał mile.
Odwiedzili pszczoły, jeziora, zakąty, tajenka ptasze, borsucze i lisie nory, obeszli stogi, ścieżki swe
letnie, przesmyki po bagnach, o południu spoczęli we wrzosach, ukołysani brzękiem pszczół biorących
pilnie ostatni pożytek.
Porywały im się spod nóg stada cietrzewi, a towarzyszyły po drzewach stada zimujących drobnych
ptasząt żerujących gromadnie.
- Patrz - pokazywał Pantera Orlikowi. - Zbierze się taka różnobarwna czereda: bogatki, modraczki,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]