[ Pobierz całość w formacie PDF ]
żywymi wodami przejętych. Leżały tam wielkie, wilgotną pleśnią obrosłe kamienie, błękitnymi kępami
kwitły niezapominajki, szeroko rozpościerała się leszczyna, a pod miękką pościelą, którą tworzyły
trójzębne łotocie i okrągły podbiał, toczył się cichy, ledwie słyszalny szmer. Wtem coś zawarczało i
zadzwoniło na kształt gotującego się kipiątku. Była to krynica, której kryształowa szyba przebłyskiwała
pod sklepistym pokryciem leszczyny i cienką nić strumienia rzucała pomiędzy gęste łotocie i
czerwonawe kamienie. W gęstwinę leszczyn uplątane, wysoko tam kwitły błękitne cykorie, śniegiem
bielały puszyste kity kotuszników, krzaczysty, liliowy dzięgiel z groniastych koron swych rozlewał
mocną woń heliotropu. I jakby w tym miejscu natura prawo głosu dawała tylko srebrnej strunie
wodnej, cisza panowała tu nieskazitelna. Ptaki mieszkały u szczytów tych ścian wysokich, wśród
jasnych olszyn i brzóz, ale w tej głębi nie było ich prawie. Krynica warczała, strumień dzwonił i czasem
w berberysowym czy wilczynowym krzaku dało się słyszeć frunięcie skrzydeł lub od strumienia
przyleciał rzezwy powiew i z cichym szelestem strącił z głogowej gałęzi liście dzikiej róży.
Justyna pomiędzy leszczyną stanęła i naprzód pochylona patrzała przez chwilę na utopioną w liściach i
kwiatach krynicę. Za nią przystanął Anzelm i z brodą opartą na dłoni przesuwał wzrok dokoła. Cierpiące
jego oczy były teraz bardzo pogodne; z żartobliwym uśmiechem wymówił zwolna:
Luby wietrzyk trawę pieści,
Strumyk mruczy, liść szeleści...
Było to niewyrazne echo przynoszące mu z odległej młodości urywek na wpół zapomnianego wiersza.
Zaraz przecież zaczął iść dalej, a raczej wspinać się, na górę, po naturalnie wyżłobionych, korzeniami
drzew i wrosłymi w ziemię kamieniami najeżonych wschodach. Szedł powoli, z przygarbionymi plecami
i z widoczną trudnością, ale Jan, torując sobie drogę wśród gęstych krzewów, dopomagał mu do
przebycia miejsc najtrudniejszych. Dla wejścia na stromą górę nie potrzebował on wschodów. Wysoka i
kształtna jego postać kołysała się w obie strony, jakby w wesołym i triumfującym poczuciu swej siły.
Czasem znikał zupełnie w wysokiej zarośli lub ukazywała się z niej tylko głowa jego, małą czapką
ocieniona i ramię w białym rękawie, troskliwie wyciągające się ku staremu. W pamięci Justyny błysnęło
wspomnienie. Widziała już tych dwóch ludzi w ten sam sposób wstępujących na wysoki brzeg Niemna;
wtedy jeden z nich przystawał czasem i twarzą zwracał się ku otwartemu oknu w którym ona stała. Ale
to przypomnienie błyskawicą tylko przemknęło jej przez głowę; zatrzymała się i z ciekawością patrzała
dokoła siebie.
Znajdowali się w miejscu o kilka stóp zaledwie oddalonym od szczytu góry, na łagodnym skłonie, który
tworzył małą, nieco spadzistą równinę. Trzeba było tylko trochę wzrok podnieść , aby zobaczyć
ruchomą frędzlę zboża rosnącego nad samym brzegiem parowu, U końca cienistej i w nierówne
wschody powyszczerbianej alei, którą wspięli się aż tutaj, leżał olbrzymi kamień, pełen wgłębień i
wypukłości, za siedzenia służyć mogących, miejscami siwym i brunatnym mchem obrosły, a miejscami
zwieńczony gibkimi gałęzmi ożyn i rozchodników. Kilka cienkich sosen, z szerokimi u góry koronami, i
rozłożysta grusza, z gęstwiną drobnych liści, wyrastały tam z ziemi okrytej rzadką trawą i osypanej
igłami sosen. Pod sosnami i gruszą coś czerwieniało, błękitniało i bielało; trzeba było wejść pomiędzy
drzewa, aby rozpoznać , że to grobowiec.
Był to grobowiec bardzo prosty i ubogi, ale takiego kształtu i w taki sposób przyozdobiony, że aby móc
podobny mu zobaczyć, trzeba by cofnąć się wstecz o kilka wieków. Składał się on z sześciokątnego,
grubego u podstaw a zwężającego się ku szczytowi krzyża, na którego czerwonym tle bielała postać
Chrystusa, a którego boki ok1yte były różnobarwnymi godłami i figurami. Były tam białym pokostem
powleczone i ściśle do krzyża przylegające trupie głowy i różne narzędzia Chrystusowej męki, płaskie
popiersie Marii, z tkwiącymi w nim siedmiu pozłacanymi niegdyś i w kształt miecza wyrzezbionymi
strzałami, wsparte na rękach i w zamyśleniu na podstawach z drzewa lub gliny siedzące wypukłe figury
świętych. Z chudości tych figur, ze szkieletowej długości ich członków, z okaleczeń, którymi czas zatarł
rysy ich twarzy, po znać można było smak i robotę odległych czasów. Krzyż był tak spróchniały, że
rychłym upadkiem groził, ale rozpięta na nim postać Chrystusa i boki jego okrywające figurę, przez
czas okaleczone, ze spłowiałymi barwami i pozłotami, zachowywały niezmącone główne zarysy swe i
cechy. Osłaniał je i od zupełnego zniszczenia chronił rozpięty u szczytu gontowy daszek. Na szerokiej
podstawie krzyża bielał wyrazny jeszcze choć miejscami zacierający się już napis:
JAN I CECYLIA, ROK l549,
memento mori
Tylko nazwiska nie było tam żadnego. Z bezimiennego tego grobowca, osłoniętego przed światem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]