[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zbli\yłem się znacznie do trupa - czy raczej - szkieletu - du\o bardziej ni\ podczas wcześniejszych prób, w dniach
poprzednich. Raz zbłądziłem w ślepą uliczkę, ale wróciłem na właściwy trop, posługując się szkicami i notatkami.
Jest ich tak wiele, \e chwilami się gubię. Zajmują dobre trzy stopy zwoju zapisowego i by go rozwinąć, muszę
robić długie, zgoła niepo\ądane przerwy. Jestem strasznie osłabiony wskutek pragnienia, niedotlenienia i
wyczerpania, zapewne dlatego nie potrafię pojąć sensu moich pospiesznie sporządzanych notatek. Te przeklęte
zielone stwory wcią\ patrzą na mnie i śmieją się, wywijając mackami, a niekiedy gestykulują nimi w taki sposób,
jakby opowiadały sobie jakiś upiorny \art, którego nie jestem w stanie pojąć.
O trzeciej prze\yłem prawdziwy przełom. Natrafiłem na przejście, którego, zgodnie z tym, co miałem w notatkach,
wcześniej nie spenetrowałem, a kiedy podjąłem próbę, stwierdziłem, \e tą drogą mogę dotrzeć ku oplecionemu
pnączami kościotrupowi. Pełzłem po spirali, jak wtedy gdy po raz pierwszy znalazłem się w pomieszczeniu
centralnym. Docierając do poprzecznego korytarza lub rozgałęzienia dróg, starałem się obierać kurs najbli\szy
temu z mojej pierwszej wędrówki. Gdy okrą\ałem coraz ciaśniej i ściślej mój upiorny drogowskaz, obserwatorzy
na zewnątrz zareagowali wzmo\eniem intensywności tajemniczych gestów i sardonicznego, cichego śmiechu.
Najwyrazniej w moich postępach było coś, co wydało się im zabawne, prawdopodobnie Wyobra\ali sobie, \e
wydostawszy się z labiryntu, wycieńczony i bezradny, zdany będę w zupełności na ich łaskę i niełaskę. Pozwoliłem
im, by radowali się swą pozorną przewagą, bo świadom mego obecnego stanu fizycznego, mogłem po wyjściu
stąd liczyć wyłącznie na mój pistolet i sporą ilość zapasowych magazynków, by przebić się przez kordon
plugawych jaszczuroludów. Odzyskałem nadzieję, lecz nie próbowałem się podnosić. Teraz wolałem pełzać i
oszczędzać siły na zbli\ającą się konfrontację z jaszczuroludami. Posuwałem się naprzód bardzo wolno, a
niebezpieczeństwo zabrnięcia w ślepą uliczkę było całkiem spore, niemniej wszystko wskazywało, \e zdą\am
nieuchronnie ku memu kościstemu, posępnemu celowi. Ta myśl dodała mi sił i na chwilę przestałem przejmować
się bólem, pragnieniem i coraz szczuplejszym zapasem kostek chloralu. Istoty zgromadziły tłumnie wokół wejścia,
gestykulując, podskakując i wykonując mackami ruchy świadczące o rozbawieniu. Zdawałem sobie sprawę, \e ju\
wkrótce przyjdzie mi stawić czoło całej ich hordzie i być mo\e równie\ posiłkom przybyłym z lasu.
Od szkieletu dzieli mnie ju\ tylko kilka jardów, robię następną przerwę, by nanieść ten zapis, zanim wydostanę się
z labiryntu i podejmę walkę z jaszczuroludami. Mimo mia\d\ącej przewagi liczebnej jestem w stanie zmusić je do
ucieczki, gdy\ mój pistolet ma ogromny zasięg. Potem odpocznę na mchu, na skraju płaskowy\u, a rankiem czeka
mnie forsowny marsz do Terra Novy. Będę rad, jeśli znów ujrzę \ywych ludzi i wzniesione przez nich budowle.
Zęby tej czaszki błyszczą i szczerzą się upiornie.
PRZED NOC 15 VI
Koszmar i rozpacz. Znów zbłądziłem! Po sporządzeniu ostatniego zapisu zbli\yłem się do szkieletu jeszcze
bardziej, lecz nagle napotkałem na swej drodze niewidzialną ścianę. Ponownie dałem się zwieść i najwyrazniej
wróciłem do miejsca, gdzie byłem przed trzema dniami, podczas mej pierwszej, bezowocnej próby opuszczenia
labiryntu. To niemo\liwe, bym krzyczał w głos. Byłem chyba zbyt słaby, by wydobyć z siebie jakiś dzwięk.
Le\ałem długo w błocie, kompletnie oszołomiony, podczas gdy zielonkawe istoty na zewnątrz podskakiwały,
śmiały się i wywijały mackami.
10 z 12 2007-08-12 23:45
R'lyeh - zaginione miasto cyklopów http://rlyeh.ms-net.info/index2.php?str=51
Jakiś czas pózniej odzyskałem pełną świadomość. Pragnienie, osłabienie i niedotlenienie dawały mi się nielicho we
znaki, resztką sił wło\yłem do elektrolizera nową kostkę. Postąpiłem nierozwa\nie, nie bacząc na konieczność
zachowani a rezerwy na podró\ do Terra Novy. Zwie\y tlen trochę mnie o\ywił i czujniej rozejrzałem się wokoło.
Znalazłem się chyba nieco dalej od nieszczęsnego Dwighta ni\ podczas mojej pierwszej bezowocnej próby i
zacząłem ufać, \e jakimś zrządzeniem losu trafiłem do innego, odrobinę bardziej odległego korytarza. Z tą tlącą
się w mym sercu iskierką nadziei ruszyłem z trudem naprzód, lecz kilka stóp dalej, tak jak poprzednio napotkałem
niewidzialną ścianę. I to ju\ w zasadzie był koniec. Po trzech dniach nigdzie nie dotarłem i opadłem z sił.
Niebawem wskutek męczącego pragnienia popadnę w obłęd i być mo\e nie wystarczy mi kostek na powrót do
bazy. Prawdopodobnie dlatego tak ze mnie drwiły i szydziły - pozwoliły mi sądzić, \e zbli\am się do wyjścia, które
nie istniało.
To ju\ nie potrwa długo, choć nie zamierzam jak Dwight przyspieszać chwili rozstania się z \yciem. Jego
wyszczerzona czaszka odwróciła się właśnie w moją stronę, poruszona wędrującym pnączem rośliny efjeh, która
po\era jego skórzany kombinezon. To potworne spojrzenie pustych, ziejących oczodołów jest gorsze ni\ ślepia
gapiących się na mnie jaszczuroludów. Nadaje upiornego znaczenia temu martwemu uśmiechowi wyszczerzonych,
białych zębów.
Będę le\ał w błocie nieruchomo i oszczędzał siły mo\liwie jak najdłu\ej. Ten zapis, który, mam nadzieję, dostanie
się jako Strze\enie w czyjeś ręce, wkrótce skończę. Gdy przestanę pisać, de długo odpoczywał. A kiedy zrobi się
wystarczająco ciemno, te przera\ające stworzenia nie widziały, co robię, spróbuję zebrać w sobie resztki sił i
przerzucić zwój ponad ścianą i sąsiednim korytarzem na równinę za nimi. Postaram się cisnąć go jak najbardziej
w lewo, by nie trafić \adnego z tej podskakującej gromady łuskoskórych, drwiących ze mnie potworów. Mo\e
[ Pobierz całość w formacie PDF ]