[ Pobierz całość w formacie PDF ]
poprawczak. Pracowałem potem w stolarni, na budowach, wszędzie po dwa, trzy mie-
siące. Ale to nie przez lenistwo rzucałem. Po prostu nie ciągnie mnie taka robota i dla-
tego nie znajdowałem zadowolenia. Czekałem tylko do lata, żeby się urwać z roboty i z
chłopakami na wyraj, nad Jeziorak się dostać. Spodobało mi się tutaj...
Urwał. Usłyszeliśmy narastający warkot ślizgacza.
Chłopak drgnął, zerwał się z ziemi, lecz zaraz znowu usiadł. Oto płynął jego wróg,
człowiek, który go pokonał w nierównej walce — sam przeciw całej bandzie. Wycie
silnika zbliżało się, wydawało się, że ślizgacz jest tuż, tuż, a przecież nie widziało się go
jeszcze.
Lecz potem warkot zaczai cichnąć. Narastał spokój wielkiego jeziora, zmącony
tylko kwakaniem kaczorów w trzcinach, nieoczekiwanym pluskiem ryby w wodzie...
— Idziemy spać — zdecydowałem.
Powiedzieliśmy sobie „dobranoc” i rozeszliśmy się. On do swego „domku”, a ja do
wehikułu.
Lecz, choć byłem bardzo śpiący, to przecież nie mogłem zasnąć. Moja wyobraźnia
pracowała. To właśnie ona w dotychczasowych przygodach odgrywała rolę niepo-
ślednią. Dzięki niej potrafiłem przedstawić sobie sposób myślenia moich wrogów, „wejść
w ich skórę” jak to nazywałem, i przewidzieć ich następne poczynania, jak gracz w sza-
chach przewiduje posunięcia swego przeciwnika.
Teraz wyobraźnia przeniosła mnie do nowego obozowiska bandy.
I wtedy zerwałem się z posłania. Prędko naciągnąłem sweter i spodnie. Zakręciłem
starter wehikułu. Już ruszałem, gdy Czarny Franek wskoczył na siedzenie obok mnie.
— Pan płynie na jezioro pilnować żaka — stwierdził.
Jak widać, jego wyobraźnia też pracowała tej nocy.
— Nie popłynę, tylko pojadę — odpowiedziałem. — Usłyszeliby szum motoru i
plusk na wodzie. Żak jest w zatoczce przy półwyspie, na którym znajduje się również
Przylądek Sandacza. Droga wzdłuż brzegu nas tam zaprowadzi...
Jechaliśmy powoli, bo choć świecił księżyc, brzeg jeziora krył się w cieniu młodego
lasu, a blask reflektorów mógł nas zdradzić. W pewnej chwili ciemność stała się tak nie-
przenikniona, że Franek musiał wyskoczyć z wozu i nakrywając dłonią zapaloną latarkę
elektryczną pilotował mnie wśród pni drzew.
Droga najpierw szła wzdłuż brzegu, potem zataczała lekkie półkole, oddalając się
od niego, i znowu podchodziła do jeziora.
— To jest gdzieś tutaj — powiedziałem, rozglądając się po jeziorze.
Wydawało mi się, że widzę zatoczkę, przy której rozstawiono ramiona żaka i
zaznaczono wbitymi w dno gałęziami. Teraz, w mroku nocy, niepodobieństwem było
odnaleźć je na czarnej toni.
— Fatalny zjazd do wody stwierdziłem. — Wehikuł nie pokona krzaków i trzcin. Mu-
simy wyjść z wozu i znaleźć dogodny zjazd na wypadek, gdyby oni usiłowali dostać się
do żaka.
Wyszliśmy z wozu i zrobiliśmy brzegiem chyba ze dwieście metrów. Okazało się,
że poprzednio popełniłem omyłkę. Dopiero tutaj otwiera się nowa zatoczka, i to ta z
żakiem. Nie, nie widzieliśmy żaka, ale domyśliliśmy się, że musi tam być, ponieważ... w
strudze księżycowego blasku zobaczyliśmy nadpływającą w tym kierunku blaszaną
łódkę z chłopakami Romana.
Woda niosła plusk wioseł i ściszone głosy:
— O tam... Bardziej na lewo... Kije z wody wystają... Tam dopływajcie, chłopaki...
Dotknąłem ramienia Czarnego Franka i szepnąłem mu do ucha:
— Pędzimy po wehikuł. Tu jest dobry zjazd. Zaskoczymy ich w chwili, gdy zaczną
wyciągać żak z wody.
W tym momencie z pobliskich trzcin rozległ się ryk ślizgacza. Aż skurczyliśmy się,
tak nas to zaskoczyło. W jednej chwili ślizgacz znalazł się przy blaszanej łódce. Czarno
[ Pobierz całość w formacie PDF ]