[ Pobierz całość w formacie PDF ]
i cień. . . Plamy, cętki. . . Po lewej rzeka rozlewa się szeroko, skrzy się. . . Smużka
dymu nad pobliskim wzgórzem. . . Zwalniam dochodząc do szczytu. Osiągam go
spacerkiem, przyczesując włosy. Mięśnie bolą, płuca pracują jak miechy, krople
potu chłodzą mi skórę. Wypluwam kurz. Poniżej, nieco z prawej, stoi wiejska go-
spoda: kilka stolików na obszernej, drewnianej werandzie, wychodzącej na rzekę;
jeszcze kilka w ogrodzie tuż obok. %7łegnaj, czasie terazniejszy. Przybyłem.
Zszedłem ze wzgórza, po drugiej stronie budynku znalazłem pompę i spłuka-
łem ręce i twarz. Lewe przedramię ciągle jeszcze bolało i było lekko zaognione
w miejscu, gdzie ukąsiła mnie Jasra. Wszedłem na werandę i usiadłem przy stoli-
ku, skinąwszy na posługaczkę, którą zauważyłem wewnątrz. Po chwili przyniosła
mi owsiankę, parówki, jajka, chleb, masło, konfiturę z truskawek i herbatę. Roz-
prawiłem się z tym błyskawicznie i zamówiłem jeszcze jedną porcję. Tym razem
pojawiło się wrażenie powrotu do normalności, więc zwolniłem, rozkoszowałem
się nim i przyglądałem rzece.
W dziwny sposób zakończyłem pracę. Wykonałem swe dzieło i liczyłem na
jakiś przyjemny wyjazd, na długie, leniwe wakacje. Na przeszkodzie stała tylko
drobna sprawa z S byłem pewien, że potrafię ją szybko załatwić. A teraz zna-
lazłem się w samym centrum czegoś, czegoś niepojętego, niesamowitego i groz-
41
nego.
Popijając herbatę, czując grzejące wciąż mocniej słońce, łatwo mógłbym ulec
wrażeniu chwilowego spokoju. Ale wiedziałem, że to ulotny moment. Póki nie
rozwiążę zagadki, nie będzie dla mnie odpoczynku ani bezpieczeństwa. Oceniając
zdarzenia rozumiałem, że jeśli chcę wyjść z tego cały i znalezć rozwiązanie, nie
mogę już polegać na własnych odruchach. Pora ułożyć jakiś plan.
Tożsamość S i usunięcie go z drogi znalazły się wysoko na liście spraw, o któ-
rych powinienem wszystkiego się dowiedzieć i które powinienem załatwić.
Jeszcze wyżej umieściłem określenie motywów S. Musiałem porzucić opinię,
że mam do czynienia z jakimś monomaniakalnym wariatem. S zbyt precyzyjnie
organizował swoje działania i posiadał niezwykłe zdolności. Zacząłem szukać od-
powiednich kandydatów we własnej przeszłości. Lecz choć bez trudu potrafiłem
wskazać kilku zdolnych do zaaranżowania wszystkiego, co wydarzyło się do tej
chwili, to nikt z nich nie żywił do mnie szczególnie nieprzyjaznych uczuć. A jed-
nak dziennik Melmana wspominał o Amberze. W teorii czyniło to całą kwestię
sprawą rodzinną i chyba nakładało obowiązek powiadomienia krewnych. Lecz
byłoby to prośbą o pomoc, stwierdzeniem, że nie potrafię sam rozwiązać wła-
snych problemów. A zagrożenie mojego życia to przecież mój problem. Julia to
mój problem. Do mnie należy zemsta. Kiedyś będę musiał się nad tym zastanowić.
Ghostwheel?
Przemyślałem ten pomysł, odrzuciłem, potem zadumałem się znowu. Gho-
stwheel. . . Nie. Nie wypróbowany. Wciąż w stadium rozwoju. Ta myśl przyszła
mi do głowy tylko dlatego, że był moim ulubieńcem, dziełem życia, niespodzian-
ką dla innych. Nie, szukałem przecież możliwie prostego rozwiązania. Musiałbym
wprowadzić o wiele więcej danych, co oznaczało, że musiałbym ich poszukać.
Ghostwheel. . .
W tej chwili potrzebowałem informacji. Miałem karty i dziennik. Atutami wo-
lałem się na razie nie bawić, skoro pierwszy okazał się czymś w rodzaju pułapki.
Przeczytam dziennik, naturalnie, choć odniosłem wrażenie, że jest zbyt subiek-
tywny, by w czymś pomóc.
Powinienem jednak wrócić do Melmana i jeszcze raz się rozejrzeć na wy-
padek, gdybym coś przeoczył. A potem znalezć Luke a. Może powie coś więcej,
może przypomni sobie jakiś szczegół, który będę mógł wykorzystać. Tak. . . Wes-
tchnąłem i przeciągnąłem się. Dopiłem herbatę, cały czas patrząc na rzekę. Prze-
sunąłem Frakir nad garścią pieniędzy i wybrałem dość przekształconych monet,
by zapłacić za posiłek. Potem wróciłem na szlak. Pora wracać.
Rozdział 5
Wbiegłem w pózne popołudnie i zatrzymałem się na ulicy przed moim samo-
chodem. Z trudem go rozpoznałem. Był pokryty kurzem, popiołem i miał pełno
zacieków wody. Jak długo właściwie mnie nie było? Nie próbowałem ustalić róż-
nicy upływu czasu pomiędzy tam a tutaj, ale wóz sprawiał wrażenie, że stoi tu
ponad miesiąc. Chociaż nie był uszkodzony. Nikt się nie włamał ani. . .
Moje spojrzenie przebiegło ponad maską i dalej. Budynku, gdzie mieściła się
Brutus Storage Company i mieszkanie świętej pamięci Victora Melmana, już tam
nie było. Na rogu pozostał tylko wypalony szkielet i zachowane części dwóch
ścian. Ruszyłem w tamtą stronę.
Szedłem spacerowym krokiem i oglądałem to, co pozostało. Zwęglone szcząt-
ki były zimne i martwe. Szare smugi i gładkie kręgi sadzy wskazywały, że pompo-
wano tu wodę, która zdążyła już wyschnąć. Zapach pogorzeliska nie był szczegól-
nie intensywny. Czy to ja spowodowałem pożar tym ogniskiem w wannie? Chyba
nie. To był niewielki i odizolowany płomień, a póki czekałem w mieszkaniu, nic
nie wskazywało na to, by miał się rozszerzyć.
Kiedy badałem ruiny, obok przejechał chłopiec na zielonym rowerze. Wrócił
po kilku minutach i zahamował trzy metry ode mnie. Wyglądał na jakieś dziesięć
lat.
Widziałem to oznajmił. Widziałem, jak się paliło.
Kiedy to było? spytałem.
Trzy dni temu.
Wiedzą, co było powodem?
CoÅ› w tych magazynach, coÅ› Å‚atwego.
Aatwopalnego?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]