[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Znosiłem to, póki mogłem wytrzymać, wreszcie rzuciłem się do ucieczki tak jak i dziś w
nocy, gdy przeskoczyłem ostrokół i popłynąłem do was. Biegłem i biegłem, jak dziecko po-
rzucone samotnie z dala od chat. A on leciał bez szelestu przy moim boku i szeptał, szeptał
niewidzialny i obecny. Szukałem teraz ludzi pragnąłem mieć ludzi dokoła siebie! Ludzi,
którzy nie umarli! I znów wędrowaliśmy we dwóch. Szukałem niebezpieczeństw, walk i
śmierci. Walczyłem w Atjeh, a mężny lud dziwił się odwadze cudzoziemca. Ale było nas
dwóch; on odpierał ciosy... Dlaczego? Pragnąłem spokoju, a nie życia. I nikt go nie widział;
nikt o niczym nie wiedział nie śmiałem powiedzieć nikomu. Czasem opuszczał mnie, ale
nie na długo; powracał i szeptał znów albo wpatrywał się we mnie. Dziwna trwoga szarpała
mi serce, lecz umrzeć nie mogłem. Wówczas to spotkałem starego człowieka.
Znaliście go wszyscy. Ludzie nazywali go moim czarownikiem albo sługą noszącym za
mną miecz. Ale on był dla mnie ojcem, matką, opieką, ratunkiem i spokojem... Kiedym go
spotkał po raz pierwszy, wracał z pielgrzymki i usłyszałem, jak śpiewał modlitwę o zacho-
dzie. Udał się do świętego miejsca z synem, żoną syna i jego malutkim dzieciątkiem, a w dro-
dze powrotnej z łaski Najwyższego umarli wszyscy troje; mąż w sile wieku, młoda matka,
dzieciątko wszyscy pomarli; i starzec wrócił do swego kraju sam. Był to pielgrzym pogodny
i nabożny, bardzo mądry i bardzo samotny. Powiedziałem wszystko. Przebywaliśmy razem
czas jakiś. Mówił nade mną słowa współczucia, mądrości, modlitwy. Strzegł mnie przed cie-
niem umarłego. Błagałem go o jakiś amulet, który by mnie przed niebezpieczeństwem osłonił.
Przez długi czas odmawiał, wreszcie dał mi go z uśmiechem i westchnieniem. Miał widać
władzę nad duchem silniejszym niż duch mego zmarłego przyjaciela i odzyskałem znów spo-
kój, ale odtąd nie mogłem usiedzieć w miejscu, pokochałem zamęt i niebezpieczeństwo. Sta-
rzec nigdy mnie nie opuszczał. Podróżowaliśmy razem. Wielcy mężowie witali nas radośnie;
jego mądrość i moja odwaga wspominane są dotychczas tam, gdzie zapomniano o waszej sile,
o biali ludzie! Służyliśmy sułtanowi Sulu. Walczyliśmy przeciwko Hiszpanom. Zaznaliśmy
zwycięstw, nadziei, porażek, smutku, krwi, łez kobiecych... I po co to wszystko?... Uciekli-
śmy. Zebraliśmy wędrowców należących do wojennej rasy i przybyliśmy tu, aby znów wal-
czyć. Resztę już wiecie. Jestem władcą zdobytego kraju, kochankiem wojny i niebezpie-
czeństw, bojownikiem i spiskowcem. Lecz starzec nie żyje i zmarły wziął mnie znowu w
niewolę. Nie masz tego, który odpędzał żałosne i mściwe widziadło który ucisza martwy
głos! Moc jego czaru umarła z nim razem. I znów poznałem trwogę; i znów słyszę szept:
Zabij! Zabij! Zabij!... Czy nie dosyć już zabijałem?
21
Pierwszy raz w ciągu tej nocy twarz Karaina zadrgała nagle szaleństwem i wściekłością.
Chwiejne jego spojrzenia błądziły tu i tam, jak zalęknione ptaki podczas burzy. Zerwał się i
krzyknÄ…Å‚:
Na duchy, które piją krew; na duchy, które żalą się nocą; na wszystkie duchy wściekło-
ści, nieszczęścia i zagłady, przysięgam przyjdzie dzień, kiedy uderzę w serce każdego, kogo
napotkam!...
Wyglądał tak niebezpiecznie, że zerwaliśmy się wszyscy trzej na równe nogi, a Hollis
pchnął ręką krys, który zleciał ze stołu. Zdaje mi się, że krzyknęliśmy jednocześnie. Prze-
strach trwał krótko; w następnej chwili Karain siedział znów spokojnie na fotelu, a trzej Eu-
ropejczycy stali nad nim z dość głupimi minami. Było nam trochę wstyd. Jackson podniósł
krys i, rzuciwszy na mnie badawcze spojrzenie, oddał go Karainowi. Ten odebrał broń z wy-
niosłym skinieniem głowy i wetknął za sarong, przy czym z drobiazgową starannością nadał
krysowi ściśle pokojowe położenie. Spojrzał ku nam w górę z gorzkim uśmiechem. Byliśmy
zmieszani i pognębieni. Hollis siadł bokiem na stole, objął dłonią podbródek i w milczącej
zadumie spoglądał badawczo na Karaina. Odezwałem się wreszcie:
Musisz pozostać ze swoim ludem. Jesteś mu niezbędny. I przecież istnieje zapomnienie.
Nawet umarli przestają z czasem mówić.
Czy jestem kobietą, która zapomina o długich latach, zanim powieka zdąży dwa razy się
opuścić?! wykrzyknął z gorzką urazą.
Zaskoczyły mnie jego słowa. To było wprost zdumiewające. Jego życie ten okrutny mi-
raż miłości i spokoju wydawało mu się tak realne i niezaprzeczone jak każdemu z nas
świętemu, filozofowi czy też półgłówkowi wydaje się realne i niezaprzeczone jego własne
życie. Hollis mruknął:
Nie uspokoicie go waszymi komunałami. Karain zwrócił się do mnie:
Znasz nas, tuanie. %7łyłeś z nami. Dlaczego? Tego nie wiemy; ale rozumiesz nasze smutki
i nasze myśli. %7łyłeś z moim ludem i rozumiesz nasze pragnienia i nasze obawy. Pójdę z tobą.
Do twego kraju, do twego ludu. Do twego ludu, który żyje w niewierze; dla którego dzień jest
dniem, a noc nocą i niczym więcej ponieważ rozumiecie tylko to, co widzicie oczami, a
wszystkim innym pogardzacie. Do waszego kraju niewiary, gdzie umarli nie przemawiajÄ…,
gdzie każdy człowiek jest mądry i swobodny, i spokojny.
Zwietnie powiedziane mruknął Hollis z przebłyskiem uśmiechu.
Karain zwiesił głowę:
Umiem pracować i walczyć... i być wierny szepnął znużonym głosem ale nie potrafię
wrócić do niego, który czeka na mnie tam na wybrzeżu. Nie potrafię! Wezcie mnie z sobą...
Albo też dajcie mi waszą siłę, waszą niewiarę... Zadajcie mi jakiś czar!
Wydawał się znużony do ostateczności.
Tak, zabrać go do kraju rzekł Hollis bardzo cicho, jak gdyby odpowiadał samemu so-
bie. To byłby dobry sposób. Po salonach też chodzą duchy, rozprawiając uprzejmie z pana-
mi i paniami, ale wzgardziłyby na pewno nagim ludzkim stworzeniem, takim jak nasz książę-
cy przyjaciel... Nagim... Obdartym! należałoby właściwie powiedzieć. %7łal mi go. Natural-
nie, że niepodobna go zabrać. A koniec tego wszystkiego będzie taki ciągnął, patrząc na nas
[ Pobierz całość w formacie PDF ]