[ Pobierz całość w formacie PDF ]
-120-
uspokoić. Przed, za i po bokach palankinu maszerują po khorajskim mieście Turańczycy, dwudziestu
najlepszych strażników szacha. Widzą to, od czego odgrodził się jedwabnymi storami ich władca -
niespokojne miasto. Konne patrole straży miejskiej oświetlają pochodniami ciemne ulice. Wyłaniają
się zza rogów i natychmiast kryją się ciemnych zaułkach różne podejrzane typy. Nie śpią również
ludzie z oczami pełnymi jednakowo fanatycznej koncentracji, nieobecnymi oczami kapłanów
dokonujących jakiegoś rytuału. Strażnikom Dżumala obce miasto nie podoba się w tę noc.
Wejście na trybuny zamykano co wieczór, ale osobisty czarownik władcy Vagaranu bez przeszkód
ominął straże, wszedł na arenę i zastygł pośrodku. Nie wiedział, po co tu przyszedł, czego ma szukać,
ale z jakiegoś powodu był przekonany, że odpowiedz na wszystkie pytania znajdzie właśnie tutaj.
Ogromne purpurowe słońce już w połowie skryło się za trybunami i na piasek, mieniący się krwawo
w jego konającym świetle, padł czarny cień murów areny. Wieczorny wietrzyk szeptał coś w
szczelinach grubych kamiennych murów, tworzył malutkie piaszczyste wiry, poruszał siwe wąsy i
włosy maga. Panowała cisza, ucichł nawet uliczny szum. Miasto jakby się przyczaiło, przeczuwając,
że tej nocy zdarzy się coś takiego, co zmieni los nie tylko Vagaranu, ale być może również całego
świata... Ale co się miało wydarzyć?
Aj -Berek oczyścił swój mózg z myśli, rozluznił ciało, otworzył umysł i przeniknął w astralną
przestrzeń. To, co zobaczył, było tak nieoczekiwane, wyraziste i przerażające, że stary czarownik się
zachwiał. Z jego ust spłynął mimowolny jęk...
W rzeczywistości nadal stał na stygnącym piasku areny, słońce świeciło mu w plecy, świat był cichy
i spokojny...
Ale w przestrzeni astralnej Aj-Berek zauważył, że płynie nad bezdenną, dyszącą palącym chłodem
dziurą, ziejącą pośrodku piaszczystego kręgu. Mrozny cuchnący wiatr, wyrywający się z przepaści,
bezlitośnie szarpie włosy jego astralnego ciała, targa odzienie, utrudnia oddychanie.
Zielonawoczarne, oślizłe ściany tej niemal okrągłej studni, sięgającej aż do serca wszechświata,
drżą, rytmicznie kurczą się, konwulsyjnie falują, poruszają się jak żywe, wyglądając jak rozwarte
łono jakiegoś olbrzymiego monstrum, dla którego na ziemi nie ma ni miejsca, ni nazwy. I stamtąd, z
przepaści, na Aj-Bereka lecą pułki istot, zrodzonych w koszmarnych snach
-121-
szaleńca. Sąjeszcze daleko, ale roją się jak pszczoły, wyją, wymachują złowieszczo błyszczącą
bronią i zbliżają się - szybkie, jak strzała wypuszczona z łuku, nieokiełznane jak oszalały tygrys.
Dyszą taką nienawiścią do ludzi, taką żądzą zgładzenia całego rodu ludzkiego, że przerażony Aj-
Berek czym prędzej powrócił do świata fizycznego.
W tym świecie nic się nie zmieniło. Nadal panowała pełna spokoju cisza, słońce kontynuowało
swoją wędrówkę za horyzont i już prawie schowało się za trybunami. Nic nie wskazywało na kryjącą
się pod areną przepaść, czekającą tylko na odpowiedni moment, żeby wychlusnąć na ziemię swoją
koszmarną zawartość.
Aj-Berek odetchnął i otarł pot z czoła. Jeszcze nigdy przedtem nie stykał się z tak potężnym i tak
wściekłym przejawem mocy z tamtego świata. Czuł się jak bezbronny robak, którego poryw huraganu
oderwał od znanej, przytulnej i bezpiecznej gałązki i niósł ku niewiadomemu.
- Witaj na ziemi, od wieków przynależnej twemu narodowi -rozległ się z tyłu cichy, pełen szacunku
głos.
Aj-Berek gwałtownie się odwrócił.
Przed nim stał wysoki, starszawy mężczyzna z poprzecinaną zmarszczkami bladą twarzą i gorejącymi
triumfem oczami. Rzadkie rudawe włosy spływały mu kędziorami na ramiona, cienkie bezkrwi-ste
wargi pod długim guzowatym nosem skrzywiły się w uśmiechu. Nieznajomy ubrany był w strój, który
nie mówił absolutnie nic o przynależności kastowej swojego właściciela.
Mag zmarszczył brwi.
- KogoÅ› tu witasz?
- Tak. Was. Już dawno czekamy na wasze przybycie - od dwustu pięćdziesięciu lat! I jakie to
szczęście, jaki to zaszczyt, że mogłem pierwszy...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]