[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ogromnych gąszczów dzikiej roślinności. Te brzegi, te wody samotne, szeroko rozlane, czy-
niły niekiedy wrażenie jakichś nowych światów, na które ta uboga barka przedzierała się
pierwsza od stworzenia ziemi. A im siÄ™ posuwali dalej, tym ta potworna rzeka straszniejszÄ…
się zdawała biednemu Markowi.
Wyobraził sobie, że matka jego jest gdzieś u jej zródeł i że będzie tak płynął do niej lata,
lata.
Dwa razy dziennie spożywał nieco chleba i solonego mięsa razem z wioślarzami, którzy
widząc go smutnym przestali się do niego odzywać. Nocą sypiał na pokładzie budząc się
wszakże co chwila, zdumiony nadzwyczajnym blaskiem księżyca, który wysrebrzał nie-
zmierne wody i dalekie brzegi, a wtedy ściskało mu się serce.
Kordowa! Tak powtarzał to słowo Kordowa , jakby to była nazwa tajemniczego mia-
sta, o którym gdzieś, kiedyś, w bajce jakiejś słyszał.
I zaraz poddawał się myślom słodkim i cieszącym.
Mama tędy płynęła także... Mama także patrzyła na te wyspy, na te brzegi .
A wtedy miejsca i widoki utrącały dla niego coś z obcości swojej i nie zdawały mu się tak
samotne, bo przecież zostało w nich coś ze spojrzenia matki jego.
Nocą, żeby nie usnąć, jeden z wioślarzy śpiewał. Jakże mu śpiew ten przypominał słodkie
pieśni, którymi usypiała go matka.
Ostatniej nocy słuchając owego śpiewania zapłakał głośno. Wioślarz przerwał piosenkę,
chwilę milczał, a potem zawołał:
A nie bądzże babą, chłopcze! Cóż u licha! Genueńczyk i beczy, że mu dom daleko... A
nie wiesz to, że Genueńczycy świat opłynęli dokoła w sławie i w triumfie?
Więc biedak zwyciężył się jakoś, poczuł krew genueńską w żyłach i podniósł mężnie czoło
uderzając pięścią w rudel dla nadania sobie bardziej męskiej miny.
31
A więc dobrze! myślał. I ja tak będę! I ja muszę opłynąć cały świat dokoła, i będę
płynął lata, lata całe, a potem będę szedł pieszo setki, setki mil, będę szedł ciągle, póki nie
znajdę mamy! Choćbym miał dojść umierający i paść u nóg jej nieżywy! Niech tam, bylem ją
raz zobaczył! Będę odważny! Będę mężny! Będę!...
I z tak umocnioną duszą przybył o chłodnym, wczesnym brzasku dnia czwartego do miasta
Rosario, które leżało na wysokim brzegu Parany, tam gdzie tysiące powiewających chorą-
gwiami masztów przeglądało się w uciszonych jej wodach.
*
Zaraz po wylądowaniu udał się Marek do miasta z swoją torbą w ręku, aby odszukać owe-
go Argentyuczyka, do którego protektor z Boca dał mu na wizytowym bilecie kilka słów po-
lecajÄ…cych.
Kiedy wszedł do Rosario, zdawało mu się, że wchodzi do miasta już znanego. Były to te
same nieskończenie długie i proste ulice, zabudowane niskimi, białymi domami, zasnute po-
nad dachami niezmierną siecią telefonicznych i telegraficznych drutów, które wisiały niby
pajęczyna olbrzymia, a na brukach tętent koni, huk wozów, wrzawa ludzi. W głowie mu się
mieszało. Chwilami takie miał wrażenie, że oto przybył do Buenos Aires i ma szukać owego
krewniaka raz jeszcze.
Chodził tak z godzinę może, zawracając to tu, to tam, wśród ogłuszającej jednostajności
widoków, zupełnie jakby ciągle się kręcił w tej samej ulicy, aż dopytując się usilnie znalazł
dom nowego protektora swego. Zadzwonił. We drzwiach ukazał się jakiś grubas z jasnymi
włosami, z twarzą niemiłą, wyglądający na rządcę domu, który go opryskliwie i cudziemską
wymową zapytał:
Czego chcesz ?
Chłopiec wymienił nazwisko pana domu.
Pan odpowiedział rządca wyjechał wczoraj wieczór do Buenos Aires z całą rodziną.
Chłopiec oniemiał. Potem rzekł zmieszany:
Ale ja... Ja tu nie mam nikogo... jestem sam i podał ów polecający bilet.
Rządca go wziął, odczytał i rzekł niechętnym głosem:
Ja tam nic nie wiem. Dam panu za miesiąc, jak wróci.
Ale ja, ja tu sam... Mnie koniecznie trzeba! zawołał błagalnie chłopczyna.
Ech, ruszaj sobie! odpowiedział grubas. Mało to jeszcze mamy tych obieżyświatów z
twego kraju! Idz do Włoch żebrać, do Włoch!
I zamknął mu drzwi przed nosem. Chłopiec stał jak skamieniały.
Wziął wreszcie torbę swoją i odszedł zwolna, z sercem jakby przebitym i zamętem w gło-
wie.
Co czynić? Gdzie iść?
Z Rosario do Kordowy był jeszcze dzień jazdy koleją. Ale Marek miał już tylko parę li-
rów. Odjąwszy to, co musi dziś jeszcze wydać cóż mu zostanie?
Skąd wziąć pieniędzy, żeby kupić bilet do Kordowy? Mógłby zarobić... Ale gdzie, kogo
prosić o zajęcie jakie, o pracę? Zebrać? Ach, nie! Te odmowy, obelgi, upokorzenia, jak tego
świeżo doznał... Nigdy, nigdy! Sto razy lepiej najpierw umrzeć...
Kiedy tak rozmyślając spojrzał w tę nieskończenie długą ulicę, która ginęła gdzieś daleko,
na niezmiernej, nie objętej okiem płaszczyznie, poczuł, że cała odwaga z serca mu uchodzi...
Rzucił więc torbę na chodnik, siadł na niej, oparł się o mur plecami i ukrywszy twarz w rę-
kach, bez jednej łzy nawet, pozostał tak nieruchomy jak obraz rozpaczy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]