[ Pobierz całość w formacie PDF ]
otaczających krąg światła.
- Kłopoty, panie? - Z sypialni dobiegł niespokojny głos Karala. - Może. Czekaj - Miles
zatrzymał rzecznika, który już stał w drzwiach. - Pym poszedł na zwiad ze skanerem i
pistoletem gazowym. Zaraz da nam znać, czy wszystko w porządku. Twoim chłopcom w
namiocie nic nie grozi.
Karal podszedł do okna, wciągnął głęboko powietrze i zaklął pod nosem.
Pym wrócił po kilku minutach.
- Nikogo w promieniu kilometra - złożył zwięzły raport. Pomógł Karalowi dotaszczyć do
namiotu kozi skopek z wodą i ugasić pochodnię. Chłopcy, którzy przespali pożar, obudzili się w
czasie gaszenia.
- Może to nie był najlepszy pomysł, żeby pozwalać im spać w moim namiocie - odezwał
się z ganku Miles zdławionym głosem. - Jest mi tak strasznie przykro, rzeczniku Karal. Na myśl
by mi nie przyszło...
- To nigdy nie... - Karalem miotały jednocześnie gniew i spózniony lęk. - To nigdy nie
powinno się było zdarzyć, panie. Przepraszam za... za Silvy Vale. - Bezradnie odwrócił się
i zapatrzył w ciemność. Noc, rozświetlona gwiazdami i taka piękna, stała się nagle grozna.
Kiedy już do chłopców dotarło, co się wydarzyło, uznali to za wspaniałą przygodę. Marzyli
tylko o powrocie do namiotu i oczekiwaniu na kolejnego zamachowca. Jednak Matka Karal
zdecydowanie zagnała ich do domu, gdzie naszykowała posłania w dziennym pokoju. Minęła
dobra godzina, zanim przestali skarżyć się na niesprawiedliwość i znowu posnęli. Miles nie
mógł już zasnąć. Leżał sztywny na swoim sienniku, nasłuchując ciężkiego oddechu Dei. Pym
udawał tylko przez grzeczność, że śpi, a tak naprawdę wstrzymywał oddech i nasłuchiwał.
Miles miał właśnie zaproponować sierżantowi, żeby obaj zrezygnowali z tej gry, wyszli
na ganek i tam spędzili resztę nocy, kiedy nagle ciszę przeciął ostry skowyt, bardzo głośny, na
granicy bólu.
- Konie! - Miles zerwał się na równe nogi, serce biło mu jak szalone. Zdążył się znalezć
na drabinie jeszcze przed Pymem, który jednak wyprzedził swego pana, skacząc od razu na
podłogę, i pierwszy stanął przy drzwiach. Tu sierżant, wyćwiczony ochroniarz, starał się
zatrzymać zwierzchnika wewnątrz. Miles o mało go nie uderzył. - Idz do licha! Mam broń.
Pym, którego dobre intencje zostały tak gwałtownie odrzucone, wybiegł z chaty. Miles
deptał mu po piętach. W połowie podwórka odskoczyli od siebie, gdyż z ciemności wyłonił się
rżący kształt, pędzący wprost na nich. Gniady wałach znów był na wolności. Z kąta podwórka,
gdzie stały spętane konie, dobiegło ich rozpaczliwe rżenie. - Beksa? - zawołał Miles w panice.
To jego ukochana kobyła wydawała dzwięki, jakich Miles nie słyszał od tej nocy, kiedy
zbombardowano stajnie w Vorkosigan Surleau, a konie nie mogły się wydostać. - Beksa?
Znowu rżenie, a potem odgłos tępego uderzenia, jakby ktoś rozpłatał melon maczetą.
Pym zatoczył się do tyłu, z trudem łapiąc powietrze, a potem upadł na ziemię i zwinął się z
41
bólu. Najwyrazniej żył jeszcze, ponieważ między próbami wzięcia głębszego oddechu udawało
mu się kwieciście przeklinać. Miles przypadł do niego i obmacał czaszkę sierżanta - nie, dzięki
Bogu, Beksa uderzyła kopytem w pierś, właśnie to był ten przerażający dzwięk. Sierżant był
tylko poturbowany, a w najgorszym razie miał złamane żebro. Miles wiedziony rozsądkiem
obszedł konia tak, żeby stanąć do niego przodem.
- Beksa!
Gruba Beksa usiłowała zrzucić z szyi linę i cofnąć się. Znowu zarżała, białka łysnęły w
ciemności.
Miles podbiegł do niej.
- Beksa, dziewczynko! O co chodzi? - Lewą ręką przesunął linę do kantaru, a prawą
pogłaskał uspokajająco kobyłę po łopatce. Po skórze Grubej Beksy przebiegł dreszcz, ale już się
nie wyrywała. Potrząsnęła łbem. Nagle na twarz i pierś Milesa spadło coś gorącego, ciepłego i
lepkiego.
- Dea! - krzyknÄ…Å‚. - Dea!
Teraz już na pewno nikt nie spał w całym obejściu. Na ganku znalazło się natychmiast
sześć osób, z których żadna nie pomyślała o przyniesieniu lampy... chociaż nie, jasny snop
zimnego światła rozbłysł między palcami doktora, a Matka Karal też usiłowała zapalić latarnię.
- Dea, chodz tu z tym cholernym światłem! - Miles zamilkł nagle, uświadamiając sobie, że w
krzyku podniósł głos co najmniej o oktawę w stosunku do wypracowanego, stonowanego
barytonu.
Dea przypędził i wycelował latarką w Milesa. W tej samej chwili jęknął i zbladł jak
prześcieradło.
- Panie, czy jesteś ranny? - W świetlnym snopie ciemny płyn, oblepiający Milesa, okazał
siÄ™ czerwony.
- Ja nie - odparł Miles, sam w przerażeniu spoglądając na własną pierś. Nagle poczuł, jak
ściska mu się żołądek i przebiega po ciele dreszcz na wspomnienie innego ciała zlanego krwią,
ciała sierżanta Bothariego, którego obowiązki przejął Pym, lecz którego nigdy nie mógł
zastąpić.
Dea odwrócił się.
- Pym.
- Nic mu nie jest - odpowiedział Miles. Z kępy traw kilka metrów dalej doszło głębokie
westchnienie, po którym dało się słyszeć soczystą wiązankę. - Ale kopnął go koń, więc lepiej
przynieś swoją apteczkę. - Miles wyłuskał z dłoni Pyma zimne światełko i lekarz pomknął do
chaty.
Miles zwrócił światło na Beksę i zaklął. Potężne cięcie, długie na trzydzieści
centymetrów i niewiadomej głębokości, znaczyło lśniący grzbiet kobyły. Derka przykrywająca
grzbiet nasączona była krwią, która spływała w dół po nodze. Przerażony Miles ściągnął dłońmi
krawędzie rany, ale je puścił, bo Gruba Beksa zarżała z bólu. Krew znowu polała się obficie.
Miles pogłaskał chrapy kobyły.
42
- Spokojnie, malutka. - Ktoś, komu prawie udało się poderżnąć kobyle gardło, zapłaci za
to. Beksa, taka łagodna, rozpieszczona, przyjacielska i ufna Beksa, cofnęła się dopiero wtedy,
kiedy nóż mocno zagłębił się w jej ciało.
Gdy znowu zjawił się Dea, Karal pomagał właśnie Pymowi stanąć na nogi. Miles
odczekał chwilę, aż lekarz zbada sierżanta, a potem go zawołał:
- Chodz tutaj, Dea!
Zed, równie przerażony jak Miles, pomagał trzymać głowę Beksy, a Dea sprawdzał jej
ranę. - Zdałem wszystkie egzaminy - skarżył się sotto voce Dea podczas pracy. - Pokonałem
dwudziestu sześciu innych kandydatów na stanowisko nadwornego lekarza pierwszego
ministra. Uczyłem się, co robić w siedemdziesięciu różnych nagłych wypadkach, od zakrzepu
krwi po usiłowanie morderstwa. Ale nikt - nikt - nie powiedział mi, że do moich obowiązków
będzie należało zszywanie końskiego karku w środku nocy, gdzieś w najdzikszych ostępach... -
Mimo narzekań robił, co trzeba, więc Miles go nie uciszał, tylko łagodnie głaskał chrapy Beksy i
jej szyję, by ułagodzić i uspokoić zwierzę. Wreszcie klacz uspokoiła się i oparła zaśliniony pysk
na jego ramieniu.
- Czy koniom aplikuje się znieczulenie? - zapytał Dea ze skargą w głosie, trzymając w
dłoni strzykawkę, jakby nie bardzo wiedział, co ma z nią począć. - Temu tak - oświadczył
zdecydowanie Miles. - Będziesz traktował go tak jak człowieka, Dea. To jest ostatnie zwierzę,
które układał osobiście hrabia, mój dziad. On też nadał mu imię. A ja widziałem, jak Beksa się
rodziła. Uczyliśmy ją wspólnie z dziadkiem. Kazał mi przychodzić do zagrody codziennie,
dopóki kobyła nie dorosła. Mój dziadek mawiał, że konie nie zapominają tego, czego się raz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]