[ Pobierz całość w formacie PDF ]
to prostacy i nieokrzesańcy. Prawie nie znam tych Woodmanów,
więc może lepiej niech to tak zostanie?
Jestem zszokowany, chociaż nie powinienem. To samo przecież
mówiliśmy naszym dzieciom. Mimo wszystko to takie dziwaczne
nie pojechać na pogrzeb własnej córki, jej męża i dwojga z trójki
naszych wnuków. Zaczynam się zastanawiać, czy Rosemary na
93
pewno dobrze się czuje. Zawsze jest taka uważna, kiedy w grę
wchodzą konwenanse i dobre obyczaje. Nic jednak nie mówię.
Will, jeżeli trumny będą otwarte, to ja nie chcę oglądać
żadnych zwłok. Z pewnością są straszliwie zmiażdżone i popalone.
To mi do niczego niepotrzebne, tobie zresztą też nie. Zupełnie nie
rozumiem, po co my to sobie robimy?
Jak zwykle, na swój sposób, jest przekonująca. Leżę na plecach
i nie odzywam się, ciekawy, co jeszcze powie. Rosemary wie, że
nienawidzę i wesel, i pogrzebów. Kiedy miałem jedenaście lat,
byłem na ślubie jednej z moich ciotek, pózniej dopiero na swoim
własnym, a potem na wszystkich weselach naszych córek, ale te
ostatnie były na takim luzie, że właściwie się nie liczą.
Z kolei, kiedy miałem dziewięć lat, byłem na pogrzebie swojej
babci, a sześć lat pózniej, dziadka. Eskortowałem wtedy trumnę.
Potem brałem już tylko udział w pogrzebach mojej matki i ojca.
W sumie, zupełnie niezłe osiągnięcie jak na mężczyznę po sześć
dziesiątce. Przez całe życie starannie unikałem wesel i pogrzebów.
Prawdę mówiąc, nie widzę między nimi wielkiej różnicy. Rose
mary wie o tym.
W porzÄ…dku, masz racjÄ™, Rosemary. Wiesz, jak nienawidzÄ™
pogrzebów. Jestem pewny, że jeśli Kate i Bert wiedzą, o czym
rozmawiamy, to przyznają nam rację. Nie zapłaciliśmy jeszcze za
bilety, więc możemy anulował; rezerwację. Jutro o szóstej odwo
łam limuzynę. Zaraz powiem Robertowi. Nie sądzę, żeby był bar
dzo zawiedziony. SkontaktujÄ™ siÄ™ z Camille i Mattem i powiem
im, że postanowiliśmy się zastosować do naszej własnej rady i zo
stajemy w domu. Jeśli oni chcą jechać, to ich sprawa. Coś jeszcze?
Rany, od razu lepiej się poczułem.
Spuszczam nogi z łóżka, żeby iść powiedzieć Robertowi.
Jesteś słodki, kochanie, ale nigdzie nie idz. Musimy poje
chać. Tego się nie da uniknąć. Skoro jednak oboje wiemy, że to
tylko przedstawienie dla innych, jakoś to przeżyję. Przepraszam,
jeżeli narobiłam ci nadziei.
Wracam pod kołdrę, biorę szklankę z wodą i połykam dwie
następne tabletki valium. Może za jednym zamachem odbębnimy
94
również mój pogrzeb. Ci, którzy umierają razem, na zawsze są
razem.
Pigułki nie dają natychmiastowego rezultatu. Kiedy mój zega
rek popiskuje" na dwunastą, Rosemary też jeszcze nie śpi. Przy
chodzi mi na myśl, że chociaż o tej porze raczej nikt do nas nie
zadzwoni, może zatelefonować któreś z naszych dzieci. Znowu
wygrzebuję się z pościeli i schodzę na dół. Wciskam wtyczkę od
telefonu do gniazdka.
Valium chyba wreszcie zaczęło działać, ponieważ, kiedy tra
fiam z powrotem do łóżka, jestem kompletnie otępiały. Zasypiam
jak kamień. Budzi mnie telefon. Chwiejnie podnoszę się z łóżka.
Widzę, że Rosemary też wstaje.
Zpij, kochanie, ja odbiorę. To pewnie któreś z dzieci.
Wypadam z sypialni i prawie zbiegam po schodach. Rosemary
za mną. Liczę dzwonki. Po piątym podnoszę słuchawkę. Opadam
na krzesło stojące między stołem a biurkiem. Rosemary wisi mi
nad głową.
W słuchawce słyszę lekki brzdęk oznaczający, że to połączenie
międzymiastowe, a potem czyjeś sapanie. Zboczeńcy raczej nie
korzystają z usług międzymiastowej.
Halo, kto mówi?
W słuchawce rozlegają jakieś grzmoty, potem czyjś kaszel
i szloch. PoznajÄ™ po tym Jo Lancastera, mojego najlepszego przy
jaciela.
Jo, to ty?
Kocham ciÄ™.
Jeszcze gwałtowniejszy szloch. Nie wiem, co odpowiedzieć.
Sam zaczynam płakać. Oddaję słuchawkę Rosemary.
Jo, to ty?
Po dłuższej chwili Rosemary podchodzi do biurka i odkłada
słuchawkę na widełki.
Powiedział tylko, że bardzo mu przykro i rozłączył się.
Patrzymy na siebie i oboje wybuchamy płaczem. Przygarniam
ją do siebie. Rosemary wciska głowę pod mój podbródek. Pod
cienkim, białym szlafrokiem czuję jej jedwabistą skórę. Jej włosy
95
łaskoczą mnie w nos. Wycieram nos o jej włosy wiedząc, że ona
o tym wie i że jej to nie przeszkadza. Po prawie czterdziestu latach
trochę już mnie zna.
W końcu uwalniamy się ze swoich objęć.
Rosemary, chyba powinniśmy wziąć prysznic. Kto wie, kie
dy znowu będziemy mogli się wykąpać?
Rosemary bez słowa zaczyna wchodzić po schodach. Obraca
siÄ™ do mnie.
Will, mógłbyś obudzić Roberta? Wiesz, jak ciężko rano go
wywlec z łóżka. Poczekaj, aż wstanie. Wiem, że zasnął, bo sły
szałam chrapanie.
Rosemary idzie na górę. Zapalam światło w saloniku jako znak
dla kierowcy limuzyny. Wtedy uświadamiam sobie, że jestem zu
pełnie nagi, i że jeśli jakiś dureń nie śpi o tej porze i mnie widzi,
to w myśl obowiązującego w Ocean Grove prawa właśnie się
obnażam". Szybko wracam na górę.
Budzę Roberta i czekam, aż się wygrzebie z łóżka. Nie zmu
szam go do rozmowy. Robert czasem miewa kiepski start, ale
serce ma na właściwym miejscu.
Wiem, tato. Nie śpię. Naprawdę, już wstaję.
Idę do naszej sypialni i ubieram się w rzeczy, które przyszy
kowałem sobie poprzedniego wieczora.
Rozdział VII
Czekamy już na werandzie, kiedy przyjeżdża zamówiony sa
mochód. To najprawdziwsza limuzyna z ciemnoniebieskimi plu
szowymi obiciami i podwójnymi siedzeniami. Robert siada z przo
du, ponieważ ma najdłuższe nogi. Kierowca prowadzi pewnie
i wzbudza nasze zaufanie. Nie sposób zapomnieć o celu naszej
podróży; prócz tych kilku pogrzebów, na których byłem, nigdy
nie jezdziłem limuzyną.
Lot jest długi i nudny. Szarpiący smutek walczy we mnie ze
zmęczeniem. Rosemary zasypia, zanim dolatujemy do Chicago,
gdzie mamy przesiadkÄ™ na inny samolot. Robert zapada w sen
zaraz po starcie. Ja staram się nie oglądać filmu wyświetlanego
na zawieszonym w kabinie ekranie.
Z Chicago do Portland lecimy jeszcze dłużej. Robert znowu
zasypia kamiennym snem. Rosemary siedzi ze wzrokiem wbitym
w sufit, a łzy spływają jej po policzkach. Czuję, że nie powinienem
jej teraz przeszkadzać, że jest teraz z Kate. Niepokoję ją tylko
wówczas, kiedy przynoszą śniadanie. Zabieram się do jedzenia.
Jeść mogę w każdych warunkach. Rosemary zazwyczaj też, ale
tym razem tylko bawi siÄ™ jedzeniem, odsuwajÄ…c wszystko na bok.
Wypija jedynie filiżankę herbaty.
W Portland czekajÄ… na nas Steve i Wills. Zciskamy mocno
Willsa i staramy się zbytnio nie mazać. Robert nawet teraz nie
wychodzi z roli. Odkąd skończył dwanaście lat, nie widziałem,
żeby się z kimś ściskał.
97
Steve jest wysoki i chudy. Trudno uwierzyć, że to brat Berta,
ale przypominam sobie, że jest cukrzykiem. Od przeszło dwudzie
stu lat bierze zastrzyki. Jego życie w znacznym stopniu zależy od
tego, czy zanadto nie przytyje.
Ma zaczerwienione oczy; ściskamy sobie dłonie. Obaj ze wszy
stkich sił powstrzymujemy łzy. Steve idzie po samochód i pod
jeżdża do miejsca, w którym nas zostawił. Wrzucamy bagaże
i wsiadamy, Robert z przodu koło Steve'a, Wills z tyłu z nami.
Rosemary gorączkowo rozgląda się za pasami bezpieczeństwa, ale
najwyrazniej niczego takiego tutaj nie ma.
Steve przepycha siÄ™ przez korki na drogach wyjazdowych z lot
niska i wjeżdża na autostradę. Mówi, że to ta sama autostrada,
1-5, na której zginęli Kate, Bert, Dayiel i Mia.
Tłok na drodze jest przerażający. Steve prowadzi niezwykle
ostrożnie i trzyma się prawego pasa. Każdy mijający nas pojazd
ciągnie jakąś przyczepę. W życiu nie widziałem takiej autostrady,
nawet w Los Angeles. Zdaje się, iż tutejsi kierowcy wyobrażają
[ Pobierz całość w formacie PDF ]