[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Och - mruknął Rob. - Myślał, że potrafi zatrzymać pędzący samochód zębami, jeśli zdoła wgryzć się
w oponę. W końcu został przejechany.
- Nie jestem - oznajmiłam - psem, który poluje na samochody. Jasne? Nie ma absolutnie żadnego podo-
bieństwa między mną a psem, który jest na tyle głupi. żeby...
Urwałam, uświadamiając sobie z oburzeniem, że Rob chichocze pod nosem. Był w dużo lepszym na-
stroju niż wcześniej, kiedy nie było jasne, czy nie jestem ciężko ranna. Miał wiele do powiedzenia, daję słowo,
na temat mojego uporu i pomysłu, żeby zostać w obozie Wawasee i znalezć Shane'a, narażając w ten sposób na
niebezpieczeństwo nie tylko własne życie, ale również, jak się okazało, życie innych ludzi.
Miał rację. Pokpiłam sprawę i byłam gotowa się do tego przyznać.
Ale ostatecznie wszystko skończyło się dobrze.
No, może nie dla Claya Larssona.
- Więc nie jesteś na mnie wściekły? W odpowiedzi usłyszałam tylko:
- Myślę, że zdołam jakoś to przeżyć.
W moich uszach zabrzmiało to, jakby się przyznał do... sama nie wiem. Do tego, że mnie kocha, albo
coś. Więc kiedy tak leżałam, czekając, aż siostra uzna, że wydobrzałam na tyle, aby się poddać przesłuchaniu,
poweselałam w duchu. Jejku, pomyślałam, będę w trzeciej klasie! W Liceum im. Ernesta Pyle'a trzecioklasistom
wolno uczestniczyć w balu maturalnym. Zaprosiłabym Roba i zobaczyłabym go, mimo wszystko, we fraku...
gdyby ze mną poszedł. To trochę niezwykłe, przyznaję, wybierać się na bal z chłopakiem, który skończył szkołę
i który, kto wie, może odrzuci moje zaproszenie...
Ale do tego czasu skończę siedemnaście lat, więc jak może odmówić? No jak? Mnie się oprze? Nie są-
dzÄ™.
Te radosne myśli zakłócał Shane, który na łóżku obok wydawał dziwaczne dzwięki, rzekomo zniesma-
czony naszym mizdrzeniem się - chociaż moim zdaniem, nikt się do nikogo nie mizdrzył... w każdym razie nie
w świetle standardów Cosmo . Ani też jakichkolwiek innych, o których bym coś wiedziała.
W tym momencie pielęgniarka stwierdziła:
- Wydaje mi się, że jesteście w stanie przyjąć paru gości.
Potem przez ambulatorium przewinęło się mnóstwo ludzi, niektórzy zadawali szczegółowe pytania. Od-
powiadaliśmy zgodnie z wersją, jaką wymyśliliśmy z Ruth, Scottem i Dave'em, kiedy czekaliśmy na policjan-
tów.
- Panno Mastriani? - odezwał się agent specjalny Johnson, siadając na krześle koło Roba. - Czy jest coś
jeszcze, co chciałabyś dodać do raczej pobieżnego opisu wydarzeń dzisiejszej nocy?
Udałam, że się zastanawiam.
- No, cóż - powiedziałam. - Niech pomyślę. Przypomniałam sobie historię o duchach, którą opowiedzia-
łam dzieciom, a w której występowała jaskinia, i w związku z tym postanowiłam sprawdzić tę jaskinię na terenie
obozu, tak na wszelki wypadek, i kiedy tam byliśmy, ten zwariowany Larsson próbował nas zabić, a Shane ude-
rzył go w głowę stalaktytem. To chyba wszystko.
Agent specjalny Johnson nie wydawał się zaskoczony. Spojrzał na Shane'a siedzącego na łóżku i bawią-
cego się plastikową odznaką szeryfa, którą dostał za odwagę od jednego z zastępców.
- Tak było, twoim zdaniem? Shane wzruszył ramionami. - No.
- Rozumiem. - Agent specjalny Johnson zamknął notes, po czym wymienił znaczące spojrzenie z sie-
dzącą w nogach mojego łóżka agentką Smith. - Bohater. Panie Wilkins, skąd pan się właściwie wziął na miejscu
wypadków? Odniosłem Wrażenie, że odjechał pan parę godzin wcześniej.
- No cóż - powiedział Rob. - To prawda. To prawda. Odjechałem.
Ale potem wróciłem.
- Ehe - mruknął agent specjalny Johnson. - Tak, rozumiem. Czy wrócił pan z jakiegoś szczególnego po-
wodu?
Rob zrobił coś, czego się zupełnie nie spodziewałam Wziął mnie za rękę i powiedział:
- Nie mogłem tego tak zostawić, po tej sprzeczce z moją dziewczyną, no nie? Musiałem wrócić i prze-
prosić.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]