[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nika na szczycie magazynu Morgensterna i Muggenthalera, wydawała się
niewiele większa od lalki, którą widziałem wczoraj rano, ale tamtą ogląda-
łem wprost od dołu, więc ta musiała być większa, dużo większa. Ubrana
była w ten sam tradycyjny strój, co lalka, która kołysała się tam jeszcze tak
niedawno; nie musiałem podchodzić bliżej, by wiedzieć, że twarz wczoraj-
szej lalki była doskonałą repliką tej twarzy, którą widziałem teraz. Za-
wróciłem za róg, a de Graaf ze mną.
- Dlaczego jej nie zdejmiecie? - spytałem. Słyszałem własny głos
jakby z oddalenia, nienormalnie, lodowato spokojny i zupełnie bez-
barwny.
- To robota dla lekarza. Już poszedł tam na górę.
- Oczywiście. - Przerwałem, po czym powiedziałem: - Ona chyba
nie może tam być od dawna. %7łyła jeszcze niespełna godzinę temu. Na
pewno magazyn był otwarty na długo przed...
- DziÅ› jest sobota: W soboty nie pracujÄ….
- Oczywiście - powtórzyłem mechanicznie. Inna myśl przyszła mi do
głowy, myśl, która mnie przejęła jeszcze większym lękiem i chłodem.
Astrid, z pistoletem przystawionym do głowy, zatelefonowała do hotelu
"
Touring". Ale telefonowała z wiadomością dla mnie, a ta wiadomość nie
miała znaczenia i nie mogła ani nie powinna była nic osiągnąć, bo przecież
leżałem na dnie portu: Mogła mieć jakiś cel jedynie wtedy, gdyby została
mi przekazana. Podano by ją tylko wtedy, gdyby tamci wiedzieli, że nadal
żyję. A skąd mogli wiedzieć, że żyję? Kto mógł przekazać im tę.wiado-
mość? Nikt mnie nie widział, z wyjątkiem tamtych trzech matron na Huyler.
A dlaczego miałyby się tym zajmować?
Było coś więcej. Dlaczego kazali Astrid zatelefonować, a potem narazili
samych siebie i swoje plany zabijajÄ…c jÄ…, kiedy tak usilnie starali siÄ™ mnie
przekonać, że żyje i jest zdrowa, i cała? Nagle, z całą pewnością objawiła
mi się odpowiedz. Oni o czymś zapomnieli i ja o czymś zapomniałem.
Zapomnieli o tym, o czym zapomniała Maggie: że Astrid nie znała numeru
telefonicznego nowego hotelu dziewczyn; a ja zapomniałem, że ani Mag-
gie, ani Belinda nigdy nie spotkały się z Astrid i nie słyszały jej głosu.
Zawróciłem za róg. Pod szczytem dachu magazynu łańcuch i hak nadal
kołysały się lekko, ale już pozbaw_one obciążenia.
Powiedziałem de Graafowi: - Niech pan poprosi doktora. - Zjawił się
po paru minutach, młody, zapewne świeżo po studiach, i jak przypusz-
czałem, bledszy niż zazwyczaj. Zapytałem szorstko:
- Ona nie żyje od kilku godzin, prawda?
Kiwnął głową. - Od czterech, pięciu, nie mam pewności.
' - Dziękuję. - Odszedłem za róg w towarzystwie de Graafa. Na jego
twarzy,malowały się liczne pytania, ale nie miałem ochoty na nie od-
powiadać. - To ja ją zabiłem - powiedziałem. - Myślę, że może zabiłem jeszcze
- Nie rozumiem - rzekł de Graaf.
- Przypuszczam, że posłałem Maggie na śmierć.
- Maggie?
- Przepraszam, nie mówiłem panu. Miałem ze sobą dwie dziewczyny,
dwiie z Interpolu. Jedną z nich była Maggie. Druga jest w hotelu "Touring".
- Podałem mu nazwisko i numer telefonu Belindy. - Niech pan się z nią
skontaktuje w moim imieniu, dobrze? Proszę jej powiedzieć, żeby się
zamknęła na klucz w pokoju i nigdzie nie wychodziła, dopóki się do niej
nie odezwę, i żeby nie reagowała na żadne telefony ani pisemne wiadomo-
ści, _, które nie będą zawierały słowa "Birmingham". Czy zechce pan to
zrobić osobiście?
- Naturalnie.
Wskazałem głową samochód de Graafa. - Może pan połączyć się
radio telefonem z Huyler?
Potrząsnął głową.
- To z komendÄ… policji.
Podczas gdy de Graaf wydawał polecenia kierowcy, zza rogu ukazał się
Van Gelder z ponurą miną. W ręku trzymał torebkę.
- To jest torebka Astrid Lemay? - spytałem. Kiwnął głową. - Po-
proszÄ™ o niÄ….
Stanowczo potrząsnął głową.
- Nie mogÄ™. W przypadku morderstwa...
- Niech pan ją da majorowi - powiedział de Graaf.
132 Lalka na Aańcuchu
- Dziękuję. - Do de Graafa powiedziałem: - Pięć stóp cztery cale
wzrostu, długie, czarne włosy, niebieskie oczy, bardzo przystojna, grana-
towy kostium, biała bluzka i biała torebka. Powinna być w okolicy...
- Chwileczkę. - De Graaf pochylił się do kierowcy, po czym powiedział:
- Połączenie z Huyler jest martwe. Zmierć chodzi za panem, majorze.
- Zadzwonię do pana pózniej - odrzekłem i ruszyłem do mego samo-
chodu.
- Pojadę z panem - powiedział van Gelder.
-Ma pan tu pełne ręce roboty. Tam, gdzie jadę, nie potrzebuję
żadnych policjantów.
Van Gelder kiwnął głową. - Co oznacza, że wykroczy pan poza prawo.
- Już jestem poza prawem. Astrid Lemay nie żyje. Jimmy Duclos nie
żyje. Maggie może téż. ChcÄ™ porozmawiać z ludzmi, którzy innym od-
bierają życie.
- Uważam, że powinien pan oddać nam broń - powiedział spokojnie
van Gelder.
- A co pan chce, żebym miał w ręku, kiedy będę z nini rozmawiał?
Biblię? %7łeby pomodlić się za ich dusze? Najpierw niech pan mnie zabije,
a potem zabierze mi broń.
- Pan ma jakieś informacje i zataja je przed nami? - zapytał de Graaf.
- Tak. '
- To nie jest uprzejme ani mÄ…dre, ani legalne.
Wsiadłem do samochodu.
- Jeżeli idzie o mądrość, osądzi pan pózniej. Uprzejmość i legalność już
mnie nie obchodzÄ….
Uruchomiłem silnik i w tym momencie van Gelder ruszył ku mnie, ale
usłyszałem, jak de Graaf powiedział:
- Niech pan go zostawi, inspektorze, niech pan go zostawi.
Rozdział jedenasty
Nie pozyskałem sobie wielu przyjaciół w drodze do Huyler, ale też nie
byłem w nastroju po temu. W normalnych warunkach, prowadząc wóz tak
po wariacku i całkowicie nieodpowiedzialnie, powinienem był spowodo-
wać co najmniej z pół tuzina wypadków, wszystkich poważnych, ale
przekonałem się,_ że błyskające policyjne światło i syrena miały ma
moc oczyszczania przede mną drogi: Zbliżające się albo jadące w tym
samym, co ja, kierunku samochody zwalniały na odległość pół mili bądz
zatrzymywały się przy samym poboczu drogi. Przez chwilę ścigał mnie
jakiś wóz policyjny, którego kierowca powinien był mieć więcej rozumu,
nie miał powodów do takiego pośpiechu jak ja i słusznie uznał, że nie
ma sensu zabić się tylko po to, by zarobić na tygodniową płacę. Wiedzia-
łem, że natychmiast zostanie zarządzony przez radio alarm, ale nie obawia-
łem się barier drogowych ani innych takich przykrości, bo' z chwilą, kiedy
na komendzie otrzymaliby mój numer rejestracyjny, zostawiliby mnie
w spokoju.
Wolałbym odbyć tę podróż innym samochodem albo autobusem, bo
żółto-czerwonej taksówce brak jednej zalety, a mianowicie niepozorności,
Ale pośpiech był ważniejszy od dyskrecji. Wybrałem kompromisowe
wyjście przejeżdżając ostatni odcinek szosy na grobli ze stosunkowo
umiarkowaną szybkością, bo widok żółto-czerwonej taksówki zbliżającej
się do miasteczka w tempie mniej więcej stu mil na godzinę dałby powód
do _ niejakich dociekań nawet znanym z braku ciekawości Holendrom.
Zaparkowałem wóz na szybko zapełniającym się parkingu, zdjąłem
kurtkę, kaburę podramienną i krawat, postawiłem kołnierz, podwinąłem
rękawy i wysiadłem z samochodu niosąc kurtkę niedbale przewieszoną
[ Pobierz całość w formacie PDF ]