[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie krępował jego obecnością, a ja myślałem to samo o Zenku i ostatecznie przeklinając własne towarzystwo
żaden z nas nie ruszył się na krok.
- Wszystka jesteś piękna, przyjaciółko moja... - westchnął Zenek, po czym od razu się zmitygował i dodał: -
Ech, raszpel. Gdyby ją rozebrać, okazałoby się, że skóra i kości. Albo wyszedłby na jaw inny feler, biust jak
melon czy coś w tym guście. Sam wiesz, jak to jest z kobietami. Czarują, czarują, a gdy przyjdzie co do czego,
mało która coś potrafi. Zresztą... twoja sprawa. Chcesz za nią podskoczyć, to się nie krępuj.
- A może ty chcesz?
- A moje serce? Zapominasz, że muszę mu oszczędzać wzruszeń. Siła wyższa.
- Umiesz pamiętać takie nieznajome?
- Nieznajoma? Przecież ukłoniłeś się jej w pas!
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd'' 1980 r. strona 70 z 142
- Premierowi też się kłaniasz.
- Ależ to nie żadna gwiazda, bobym ją znał! Aha, mam cię. Po prostu zaczepiasz kobiety na ulicy. Taki
poważny jegomość, z twoją pozycją społeczną... I wszystko precz, kiedy tylko zatrzepocze spódniczka!
- Mówię ci, podziwiam urodę dla niej samej. Stąd mój ukłon.
- Faryzeuszek. Taki faryzeuszek. Mnie przynajmniej serce wysiada. Ale co tobie? Okaz zdrowia. I hipokryzji.
- Zobaczylibyśmy, kto miał więcej kobiet.
- A to inna sprawa... Bilansik można sporządzić, ale bez wódki nie da rady.
- Przecież ty nie pijesz.
- Jak trzeba, to wypiję. A jak trzeba, to się prześpię. %7łebyś nie myślał, że taki kapłon ze mnie. Serduszko
serduszkiem, a stać stoi na schwał. No i widzisz, jak to w życiu bywa, panie reporterze? Po licha ty dzwigasz
tego Uhera? Znowu się wybierasz w świat?
- Być może - odparłem i zaraz mnie olśniło. - Do Gdańska.
- Phi, phi. Ty lubisz nadstawiać głowę... Dobra, dobra. Chodzmy, bo obiad mi stygnie.
Minęliśmy oświetloną kawiarnię "Sejmową", zatłoczoną o tej porze, głowa przy głowie i siwy dym. Pod
chodnik podtoczył się trolejbus i przystanął. Gęsto w nim było, tłumek na przystanku wpychał się do
wnętrza, aż trzeszczało. Tę poczciwą landarę z pałąkami, która miała zniknąć z ulic miasta, choć służyła mu
wiernie od wczesnych dni wyzwolenia, ludek warszawski zwał "trolejbusem". I oto za chwilę, gdy szliśmy
niespiesznie, ta sama ulica przestała być Górnośląską, a zaczęła nazywać się Piękną. Przypominało to
obyczaje nie polskie, tylko angielskie, gdzie ta sama ulica stÄ…d dotÄ…d nazywa siÄ™ tak, a zaraz inaczej, i zaraz
jeszcze inaczej, i za chwilę jeszcze inaczej, aż skołowany człek przeciera oczy, najpierw się dziwi, a potem
klnie w żywy kamień. Kiedyś na Hampstead pół wieczoru straciłem w ten sposób. Ukazał się gmach
ambasady francuskiej, pod który kamień węgielny kładł de Gaulee i pewnie nie przypuszczał, że takie
wybudują straszydło jak fabryka puszek do sardynek, wisząca na linach. Kto chciał i nie chciał, szpecił nam
miasto.
- Kiedy człowiek choruje na serce... - odezwał się Zenek, któremu zebrało się na zwierzenia - chodzi ze
śmiercią za pan brat. Nieraz spodziewam się, że wyzionę ducha na ulicy albo w tramwaju, albo na
schodach... Tak, na tych schodach, którymi szliśmy. I to zdziwienie - jeszcze żyję! I każdy dzień darowany.
Zdawałoby się, że pomału człek się przyzwyczaja i wierzy, że pociągnie długo, długo, i zemrze jak
Matuzalem, gdy będzie stary i syty dni swoich... Gówno prawda. Jakbyś nosił w piersi granat i czekał, kiedy
się rozerwie. Koniec i bomba, jak mawiał Gombrowicz, który cierpiał na to samo co ja. Bo żaden żywot
wiecnzy nas nie czeka. Po śmierci taki sam z człowieka pożytek co ze zgniłego jajka, ciało gnije i duch gnije.
Duch się rozkłada, cało się rozkłada i smród ciała i ducha rozsadza trumnę, przenika przez szczeliny ziemi...
- Przestań!
- A ty mi nie przerywaj... Jesteśmy chodzącym ścierwem i tyle. Za dużo mamy dla siebie litości i współczucia,
bo po co współczuć ścierwu? Troszczymy się o dzieci, a powinniśmy je uczyć, że są ścierwem, aby nie miały
złudzeń. Reszta to fantasmagoria - nasza sztuka, nauka, muzyka. Wszystko, cośmy stworzyli pod zimnym
okiem śmierci, ginie wraz z nami i cały świat w nicość się pogrąża. I po co nam to było? Dla przetrwania?
Najpierw cię położą w kołysce, pózniej w trumnie. Ot, i żywot cały. A wieczność to trochę paprochów i kości
na dnie zbutwiałej trumienki. I nie ma żadnego: "Non omnis..." Bo umierasz cały i wszystkek. Pan Bóg
splajtował na tym interesie. Trzeba by tę upadłość ogłosić w całej branży, we wszystkich kościołach.
Człowiek nie jest trzciną na wietrze, tylko żyjącą padliną. Przeklętym stworzeniem, które zdycha z każdym
oddechem. I nasz język to wyczuł, tworząc dwa pokrewne słowa: oddychać i zdychać pospołu. Przyjdzie
kiedyś chwila, gdy wszyscy zemrą w jednym błysku, na ziemi zostanie termit i karaluch... Tak, mój drogi.
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd'' 1980 r. strona 71 z 142
Czasem budzę się w nocy, wyrzucony ze snu, i wiem, że to śmierć znowu się do mnie przymierzała... I cieszę
się, że jeszcze trochę pożyję, bo wcale mi nie tęskno do tego Great, Great Nothing. Więc kiedy któregoś
pięknego dnia dostaniesz wiadomość, że pieprznął ten mój granat, to przypomnij sobie, że szedłem z tobą
ulicą Piękną i wyłożyłem ci całe swoje o rzeczy mniemanie... No, powiedz, że będziesz pamiętał.
- Postaram siÄ™.
- Ale gdyby strzeliło ci do głowy wspominać zmarłego przed mikrofonem, to masz powtórzyć wiernie, co ci
wyznałem. Inaczej nie pozwolę! Odmawiam prawa. Nie dam zrobić z siebie uśmiechniętego półgłówka.
Pamiętaj. Niech wiedzą, jaki byłem i jakie zostawiam przesłanie.
- Co ci tak na tym zależy, skoro masz w nosie potomność?
- A skąd ty wiesz? Pisać nie potrafię, niewiele mam słów do zostawienia, ale to, co mam, powierzam ci w
depozyt. Spodziewam się, że nie zdefraudujesz. Zostaiwam ci kilkadziesiąt zdań i jak zechcesz, puścisz je w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]