[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wioski. Jeżeli nie spotka nas jeszcze gorszy los.
Pluton, który był albo zirytowany, albo zadziwiony, zrobił krok do przodu. Przyglądał
mi się przez chwilę z rękami na szerokich biodrach.
- Na początku nie wydałeś mi się niezwykły. Bez dwóch zdań.
- Przepraszam za to, co się stało z mieczem.
Zignorował mnie i ciągnął myśl:
- A jednak, jak porządny kawałek ciasta, urosłeś, chłopcze. Bardziej, niż się tego po tobie
spodziewałem. Potrzeba ci było tylko czasu, żeby urosnąć.
- To znaczy... że mogę go użyć?
- Możesz go zatrzymać! - zagrzmiał Pluton. - Miecz jest twój.
Zamrugałem, starając się to wszystko pojąć. Zobaczyłem Rhię, która przyglądała mi się z dumą. I
Nimue, z dłońmi na biodrach, która patrzyła na mnie jakoś inaczej. Jakby z zazdrością.
- Ale ja tylko przeczytałem jego imię. Nazywa się...
- Cicho, chłopcze! - Pluton uniósł dłoń. - Prawdziwego imienia nigdy nie powinno się wymawiać na
głos, chyba że to niezbędne. Zawładnąłeś mieczem, gdyż udało ci się poznać jego prawdziwe imię.
Teraz musisz tego imienia pilnie strzec.
Rozejrzałem się po izbie mieniącej się światłem z paleniska, pełnej zapachów świeżo zmielonej
mÄ…ki, pieczonego chleba i tysiÄ…ca przypraw.
- Chyba rozumiem - powiedziałem w końcu. - W tej wiosce poznajecie prawdziwe nazwy wszystkich
składników przed ich użyciem. To pozwala wam zawładnąć ich mocami i natchnąć nimi wasz chleb.
Dlatego jest taki magiczny.
Pluton przytaknÄ…Å‚ powoli.
- Wieki temu ten miecz przybył tutaj przyniesiony przez klucz zaczarowanych łabędzi
- wyjaśnił. - Zgodnie z przepowiednią pewnego dnia miał pofrunąć niczym łabędz w ręce jedynej
osoby, która odczyta jego prawdziwe imię. Ponieważ ze wszystkich ludów Fincayry to my
najbardziej cenimy sobie moc prawdziwych imion, miecz powierzono nam. Aż do dziś.
Teraz my powierzamy go tobie.
Pluton sprawnie zapiął pas na moich biodrach i doczepił pochwę.
- Używaj tego miecza rozważnie i dobrze. I sprawuj nad nim opiekę. Gdyż przepowiednia głosi
również, że pewnego dnia stanie się on własnością wielkiego króla, którego czeka tragiczny los -
króla tak potężnego, że uda mu się wyciągnąć miecz z kamiennej pochwy.
Spojrzałem na twarz Plutona.
- W takim razie - powiedziałem - on także będzie znał prawdziwe imię miecza. Gdyż w prawdziwym
imieniu kryje się prawdziwa potęga.
W tej chwili moja laska wybuchnęła niebieskim światłem. Pojawił się na niej kolejny symbol, o
kształcie miecza. Miecza, którego imię było mi dobrze znane.
XXIV
BEZ SKRZYDEA, BEZ NADZIEI
Dopiero kiedy skosztowaliśmy z Rhią dziewięciu różnych rodzajów chleba (w tym chleba z
ambrozji, który był jeszcze lepszy, niż pamiętałem), w końcu udało nam się wydostać z kuchni
Plutona. Mistrz wypieków włożył kawałek świeżo upieczonego chleba do mojej torby i pozwolił
nam odejść. Jak tylko przekroczyliśmy próg drzwi i znalezliśmy się na tętniącym życiem błoniu,
ujrzeliśmy opartego o podstawę wielkiej chlebowej fontanny Bambula.
Tyczkowaty błazen trzymał się za wzdęty brzuch i wydawał zbolałe pojękiwania. Jego twarz, aż po
ostatni podbródek, była niebieskozielona. Na płaszczu z kapturem, włosach, uszach, a nawet brwiach
miał plamy złocistego ciasta. Trójgraniasty kapelusz uciszył się zaklejony ciastem.
- Ała - zajęczał Bambulo. - Umrę z przejedzenia. To taki bolesny koniec.
Miałem ochotę się zaśmiać. Przypomniałem sobie jednak obietnicę o zjedzeniu trzewików i w porę
się powstrzymałem.
Bambulo, jak nam wyjaśnił w przerwach między pojękiwaniami, stał obok chlebowej fontanny,
obserwował gęsty płyn wylewający się z otworu i wąchał jego intensywny aromat, aż już nie mógł
tego znieść. Nachylił się, chłonąc woń. Potem nabrał dłońmi nieco wybornego ciasta prosto ze
zbiornika i włożył do ust. Smakowało mu, więc wziął więcej. A potem jeszcze więcej. Jednak
dopiero pózniej uświadomił sobie, że ciasto właśnie zaczynało rosnąć. Urosło mu więc w żołądku.
Skończyło się tak straszliwym bólem brzucha, że nie umiał go nawet opisać.
Oparłem laskę o brzeg fontanny i usiadłem obok niego. Dołączyła do nas Rhia, która objęła sobie
kolana rękami i przypominała teraz krzak zielonych i brązowych pnączy.
Mieszkańcy Slantos mijali nas szybkim krokiem, zajmując się swoimi sprawami z szybkością i
determinacjÄ… dobrze zorganizowanej armii.
Westchnąłem, gdyż wiedziałem, że nam też nie brakuje determinacji. Brakuje nam tylko szybkości. A
przed nami była jeszcze długa droga.
Rhia wyciągnęła do mnie udrapowaną liśćmi rękę.
- Martwisz się upływającym czasem, prawda? Księżyca szybko ubywa. - Zawahała się. - Zostało
nam nie więcej niż pięć dni, Merlinie.
- Wiem, wiem. Aby nauczyć się Skakania, będziemy musieli udać się aż do samego Varigalu.
Będziemy musieli jeszcze raz przeprawić się przez Kanion Orłów, a na Mrocznych Wzgórzach
pewnie znów czekają nas kłopoty. - Przebiegłem palcem po pochwie, którą nosiłem teraz przy pasie.
- Kłopoty, z którymi może sobie nie poradzić nawet magia laski i miecza.
Rhia pokazała na Bambula.
- A co z nim? Nie może nawet usiąść, a co dopiero wędrować.
Przyjrzałem się jęczącej, poplamionej kawałkami ciasta postaci.
- Może cię to zaskoczy, ale nie czułbym się w porządku, gdybyśmy go zostawili.
Wtedy, na ścianie urwiska, bardzo się dla ciebie poświęcił.
Rhia uśmiechnęła się smutno.
- Wcale mnie to nie zaskoczyło.
- Czyli co mamy zrobić? - Przeciągnąłem obolałe ramiona. - Gdybyśmy tylko umieli latać.
Rhia przełknęła kawałek chleba z ambrozji.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]