[ Pobierz całość w formacie PDF ]
do ogrodzenia i zasłania mu staw. Bo oczywiście nic nie mogło zajść go z tamtej strony.
Co naturalnie oznaczało, że zrobi to Dexter.
Powoli, tak, żeby broń Boże nie rzucać się w oczy, zawróciłem i minąłem szkołę od
południa. Wzdłuż ogrodzenia dotarłem w miejsce, gdzie kończyła się droga, a zaczynał staw.
Zaparkowałem przed metalową barierką, niewidoczny dla stojącego przy zamkniętej bramie
Weissa, i wysiadłem. Szybko skierowałem się na wąską ścieżkę między jeziorem a siatką i
pospieszyłem naprzód.
W odległym budynku szkoły zabrzęczał dzwonek. Lekcje się skończyły, pora, by
Weiss zaczął działać. Widziałem go, wciąż klęczał przy kłódce. Nie dostrzegłem sterczących
dużych uchwytów nożyc do cięcia prętów, a wyłamanie lub przepiłowanie kłódki zajmie mu
kilka minut. Za to jak już dostanie się na teren szkoły, będzie mógł spokojnie iść wzdłuż
ogrodzenia i udawać, że je sprawdza. Dotarłem na skraj kępy drzew i szybko ruszyłem przed
siebie. Ostrożnie ominąłem małe sterty śmieci - puszek po piwie, plastikowych butelek po
wodzie sodowej, kurzych kości i innych, jeszcze mniej estetycznych obiektów - i już byłem
po drugiej stronie. Przystanąłem na chwilę za ostatnim drzewem, żeby upewnić się, że Weiss
nadal majstruje przy zamku. Zasłaniała mi go furgonetka, ale widziałem, że brama wciąż była
zamknięta. Odetchnąłem głęboko, wciągając w siebie mrok, a kiedy już mnie napełnił,
wyszedłem na słońce.
Ruszyłem w prawo, niemal biegiem, żeby zajść go od tyłu. Poczułem, że wokół mnie
rozpościerają się czarne skrzydła, i cicho, ostrożnie dopadłem do furgonetki. Obszedłem ją od
tyłu, wysunąłem się zza niej i zastygłem na widok postaci klęczącej przy bramie.
Obejrzał się przez ramię i zobaczył mnie.
- Dobry - powiedział. Miał jakieś pięćdziesiąt lat, był czarny i na pewno nie był
Weissem.
- Och - rzuciłem, jak zwykle błyskotliwie. - Dzień dobry.
- Gówniarze wysmarowali zamek superklejem - wyjaśnił i ponownie się odwrócił.
- Co też im do głów strzeliło? - spytałem uprzejmie, odpowiedzi jednak nie poznałem,
bo w tej chwili za boiskiem, na ulicy przed główną bramą szkoły rozbrzmiało wycie
klaksonów, a zaraz po nim zgrzyt miażdżonego metalu. A dużo bliżej, ściślej mówiąc, w
mojej głowie, usłyszałem syk Durniu! I nie zastanawiając się nad tym, skąd wiedziałem, że
kraksę spowodował Weiss, który wjechał w samochód Rity, wskoczyłem na ogrodzenie,
przerzuciłem nogi na drugą stronę i popędziłem przez boisko.
- Hej! - zawołał mężczyzna przy zamku, ale tym razem nie byłem na tyle uprzejmy, by
zaczekać i posłuchać, co ma do powiedzenia.
Oczywiście, że Weiss nie przecinałby kłódki - nie było takiej potrzeby. Oczywiście, że
nie musiał dostać się na teren szkoły i przechytrzyć albo obezwładnić setki czujnych
nauczycieli i zdziczałych dzieci. Wystarczyło, żeby zaczekał na ulicy wśród innych
samochodów, jak rekin, który krąży na skraju rafy i czeka, aż Nemo sam do niego podpłynie.
Oczywiście.
Biegłem, co sił. Boisko, choć trochę nierówne, miało krótko przyciętą i zadbaną
murawę, dzięki czemu mogłem rozwinąć bardzo przyzwoite tempo. Właśnie gratulowałem
sobie dobrej kondycji, która pozwalała mi wytrzymać tak długi sprint, kiedy na chwilę
podniosłem wzrok, żeby zobaczyć, co się dzieje. Nie był to rewelacyjny pomysł - niemal
natychmiast zawadziłem o coś nogą i z zaiste imponującą prędkością poleciałem do przodu.
Zwinąłem się w kłębek, fiknąłem koziołka i wylądowałem na plecach na jakiejś wypukłości.
Poderwałem się i pobiegłem dalej, lekko utykając z powodu skręconej kostki, z mglistym
wrażeniem, że kiedy zachciało mi się udawać kulę armatnią, zgniotłem mrowisko czerwonych
mrówek.
Już bliżej; z ulicy doleciał gwar zaniepokojonych i przerażonych głosów - a potem
wrzask bólu. Nie widziałem nic oprócz bezładnego skupiska samochodów i grupy ludzi
wyciągających szyje, by zobaczyć coś na środku drogi. Wyszedłem przez małą furtkę na
chodnik i skręciłem w stronę frontonu szkoły. Musiałem zwolnić, żeby przebić się przez
zgromadzony przed bramą tłumek dzieci, nauczycieli i rodziców, ale przepychałem się
najszybciej jak mogłem i w końcu dotarłem na ulicę.
Przebiegłem ostatnich kilkadziesiąt metrów dzielących mnie od miejsca, w którym
ruch blokowały dwa niechlujnie sczepione ze sobą samochody. Jednym z nich była brązowa
honda Weissa. Drugi należał do Rity.
Weiss zniknął bez śladu. Za to Rita stała oparta o przedni zderzak swojego
samochodu, z wyrazem niemego przerażenia na twarzy. Jedną ręką trzymała Cody'ego, drugą
Astor. Kiedy zobaczyłem ich w komplecie, całych i zdrowych, zwolniłem kroku. Rita
spojrzała na mnie, wciąż z tą samą miną.
- Dexter - powiedziała - co tu robisz?
- Akurat byłem w okolicy - rzuciłem. - Au. - I tego au nie powiedziałem tylko dla
fantazji; dziesiątki czerwonych mrówek, które widać zabrały się ze mną, kiedy wywinąłem
orła, jak na telepatyczny sygnał jednocześnie ukąsiły mnie w plecy. - Nikomu nic się nie
stało? - spytałem, gorączkowo zrywając z siebie koszulę.
Kiedy ściągnąłem ją przez głowę, zobaczyłem, że cała trójka patrzy na mnie z pewną
irytacjÄ… i niepokojem.
- A tobie? - spytała Astor. - Bo właśnie rozebrałeś się na środku ulicy.
- Czerwone mrówki - wyjaśniłem. - Oblazły mi plecy. - Zacząłem okładać się koszulą
po plecach, co wcale nie pomogło.
- Jakiś człowiek nas stuknął - oznajmiła Rita. - I próbował porwać dzieci.
- Tak, wiem - odparłem, wyginając się w kształty, jakich pozazdrościłby mi precel.
- Jak to, wiesz? - zdziwiła się Rita.
- Uciekł - odezwał się głos za nami. - Szybko zasuwał. %7łe też dał radę... - Odwróciłem
się w połowie kolejnego zamachu na mrówki i zobaczyłem umundurowanego policjanta,
zdyszanego zapewne po pościgu za Weissem. Był dość młody, na oko dość wysportowany i
na identyfikatorze miał napisane LEAR. Zatrzymał się i wlepił wzrok we mnie. - To nie
plaża, kolego.
- Czerwone mrówki - stęknąłem. - Rita, mogłabyś mi pomóc?
- Zna pani tego człowieka? - spytał ją policjant.
- Mój mąż - odparła, dość niechętnie puściła ręce dzieci i zaczęła klepać mnie po
plecach.
- Cóż - powiedział Lear - w każdym razie, facet uciekł. Pobiegł na autostradę numer 1,
w stronę pasaży handlowych. Zgłosiłem to, roześlą list gończy, ale... - Wzruszył ramionami. -
Muszę przyznać, że szybko biegł jak na kogoś z ołówkiem wbitym w nogę.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]