[ Pobierz całość w formacie PDF ]
doświadczając tragizmu sądowych omyłek; gdyż nic tak nie budzi sumienia w głębi ludzkiej piersi,
jak bliskość arktycznego kręgu.
W kniei, przed nim, był De Bar; De Bar wyjęty spod prawa, czujny, podstępny, planujący
zasadzki, jak w swoim czasie dla tamtych czterech. Zjadł przecież zęby na tej niebezpiecznej grze.
Miał na sumieniu niejedną ofiarę, a każdy trup czynił go grozniejszym dla nowego przeciwnika. Być
może czatuje już gdzieś w gąszczu, z zamiarem posłania go w ślady zmarłych kolegów.
Ta myśl rozpłomieniła krew Steele'a. Przyśpieszył kroku, a wyminąwszy sanie, zaprząg i
Indianina, zbadał trop zbiega. Szlak był stary. Mróz skuł i umocnił w śniegu olbrzymie odciski łap
psa De Bara; odbicia rakiet zbrodniarza zaciągnął cieniutkim szkliwem. Lecz cóż stąd?! Ten ślad
mógł być zostawiony przed półdobą, a sam De Bar może siedzi w najbliższym gąszczu i trzyma go na
muszce fuzji...
Steele wrócił do sań i wziął w ręce karabin. Momentalnie znikła wszelka sympatia dla zbiega.
De Bar nie walczył teraz z prawem jako takim, lecz z nim samym tylko. Filip wyminął znów
Indianina i kroczył przodem, rozglądając się i nasłuchując. Trzask drzewa, pękającego od mrozu,
błyskawicznie osadził go na miejscu; gwałtownie stanął po raz drugi, gdy pod ciężarem śniegu pękł
konar pobliskiej sosny. Lecz te i tym podobne dzwięki powtarzały się coraz częściej, w miarę, jak
szli głębiej w bór, toteż stopniowo zważał na nie mniej. Jednak przy każdym podejrzanym szmerze
silniej ujmował kolbę fuzji i czuł nieco żywsze bicie serca. Parokrotnie zagadywał o coś Indianina,
lecz ten wyłupiał tylko oczy, nic nie rozumiejąc, i milczał jak zaklęty. Wreszcie noc stanęła na
przeszkodzie dalszej wędrówce, rozpalili więc ogień i ugotowali skromny posiłek.
Gdy wzeszedł księżyc, ruszyli ponownie przez las godzina za godziną. O brzasku szlak wciąż
jeszcze robił wrażenie starego. Znieg szklił się po dawnemu, krawędzie wyżłobień zamarzły,
słowem: należało przyjąć jako pewnik, iż De Bar oraz jego wielki mackenzie są daleko na przedzie.
W ciągu następnej doby pełnych szesnaście godzin nie zdejmowali rakiet i po upływie tego czasu
najwidoczniej zbliżyli się do zbiega. Nazajutrz wytrzymali na nogach czternaście godzin, a jeszcze
nazajutrz dwanaście. Znieg, poruszony stopami De Bara i łapami jego psa, pozostawał świeży,
sypki, nieścięty mrozem. Pod popiołem ognisk odnajdywali gorące węgle. Okruchy podpłomyków
nie zdołały stwardnieć. Lecz wtedy właśnie, gdy Steele przewidywał rychły epilog pogoni, dotarli do
łożyska Charlot i Indianin zawrócił z powrotem do Fond du Lac. Steele zaś ruszył dalej, mając ze
sobÄ… dwa chrome wilczury i sanie wraz ze skromnym dobytkiem.
O pełnym dniu Steele przeciął rzekę i wkroczył na pustynne barren. Z każdym krokiem serce
łomotało mu gwałtownie. De Bar nie mógł się już daleko znajdować! Był tego pewien. Musi go
wkrótce doścignąć, a potem nastąpi walka. W ciągu tych pełnych napięcia godzin wspomnienie
pięknej twarzy Izabeli Becker zbladło niemal do cna. Przepajała go natomiast ponura determinacja,
prężąc mięśnie i dodając zmysłom czujnej badawczości. Wiedział, że walka jest nieunikniona. De
Bar nie należy do ludzi, dających się podejść znienacka.
W południe spoczął chwilę, rozpalił skromny ogieniek pośród dwu wielkich głazów, zagotował
wodę na herbatę i rozgrzał zakrzepłą porcję mięsa. Zazwyczaj urządzał dziennie trzy postoje, lecz
przed wieczorem stwierdził, że w ciągu ostatniej doby De Bar popasał tylko raz. Steele spał mało tej
nocy, zaś o pierwszym brzasku podjął pościg na nowo. Panował przykry chłód, a kąśliwy wiatr dął z
podbiegunowych lodowców. Kieszonkowy termometr, wystawiony przez chwilę na działanie
powietrza, wskazywał sześćdziesiąt stopni poniżej zera, toteż pomiędzy świtem a zmrokiem Filip
sześciokrotnie rozpalał ogień. De Bar natomiast i dziś poprzestał na jednym wypoczynku, a wokół
popieliska Steele próżno szukał jakichkowiek okruszyn jadła.
Przez ostatnie dwadzieścia mil zbieg zdążył wprost na północ. Zachował ów kierunek i w ciągu
następnej doby. Filip starannie zbadał swoją mapę i stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że w
tamtej stronie nie ma nic, jeno martwe pustkowie, rozesłane aż po Great Slave.
Rosła w nim trwoga. Obawiał się, że De Bara nie doścignie. W nogach czuł tępy ból i mimo
ogromnych wysiłków szedł coraz wolniej, Od czasu do czasu wypoczywał nieco, lecz po każdym
postoju ból głębiej wżerał się w kości, aż kulał na równi z psami. Nie pierwszy raz doznawał
podobnego cierpienia, dlatego wiedział, co ono oznacza. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa.
Wkrótce będzie musiał lec na czas dłuższy lub paść!
Zawziął się, ścisnął zęby i idąc bez przerwy, dotarł nad brzeg małego jeziorka. Jak wskazywały
ślady, De Bar początkowo wkroczył na lód; potem, snadz zmieniwszy zdanie, cofnął się i poszedł
brzegiem. Filip prześledził wzrokiem szlak zbiega i przekonał się, że zyska na czasie, jeśli przetnie
jezioro. Wprost na drugim brzegu trafi i tak na trop De Bara.
Stąpił na lód, mając psy i sanie poza sobą. Mniej zżyty z dziczą, nie wyczuł przestrogi, jaka
skłoniła De Bara do poniechania pierwotnych zamierzeń. W pół drogi obrócił się, nagląc wilczury do
szybszego chodu i wtenczas właśnie usłyszał pod nogami głuchy, dygocący dzwięk. Zawahał się
nieruchomy, tkwiący na jednym miejscu. Dzwięk rósł, potężniał, rozchodził się już po całym jeziorze:
od brzegu do brzegu, niby gruchot toczonych kręglowych kul. Psy z głośnym skowytem runęły
naprzód, lecz było za pózno. Tuż za Filipem lód trząsł niby kruche szkło, a czarna przepaść
pochłonęła sanie i zaprząg. Steele błyskawicznie pojął, co się dzieje, i pomknął ile sił w nogach do
lądu, oddalonego o mniej więcej sto stóp. Jeszcze dziesięć kroków i byłby ocalał. Oto jednak
zawadził końcem rakiety o śnieżny kopczyk i potknął się fatalnie. Chciał paść na płask, wiedząc, iż
ten ruch może go zbawić. Nie zdołał! Lód pękł i Steele'a pociągnęło w dół.
W panicznym strachu przyszedł mu na myśl De Bar. Nie rozumując krzyknął: Ratunku!"
Pożałował tego już w następnej chwili. Tkwił co prawda po pierś w wodzie, lecz stopami sięgał
dna. Pojął od razu, że jezioro ma tu zaledwie metrową głębokość, pokrytą calową warstwą lodu. Bez
trudu zrzucił z nóg rakiety śnieżne i jął kruszyć skorupę, dążąc do brzegu.
W pięć minut pózniej wygramolił się na suszę, sztywny od mrozu, w przemokłej odzieży, która w
zetknięciu z powietrzem stężała niemal momentalnie. Przede wszystkim pomyślał o ogniu, więc
klapiąc zębami jak potępieniec, podbiegł do pobliskiej brzozy i począł garściami drzeć korę. Lecz
dopiero, gdy cały stos kory i suszu spiętrzył się obok drzewa, Steele pojął tragizm sytuacji. Plecak
został na saniach, a w plecaku miał nieprzemakalne pudełko z zapałkami.
Pognał z powrotem nad brzeg jeziora, nie wiedząc nawet, że łka niemal z rozpaczy i bólu. Ani
śladu sań lub psów. Zaprząg znikł, a wraz z zaprzęgiem znikł ogień, zapasy, wszelka nadzieja życia!
Z głębi zamarzłej kieszeni wydobył krzesiwo i począł nim z całej mocy uderzać o ostrze noża, raz
po raz, pewien jednak, że to się na nic nie zda. Pracował tak, klęcząc nad stosem kory, aż ręce mu
zgrabiały, a skrzepła odzież ciążyła niby żelazna zbroja.
Mój Boże, mój Boże! jęczał.
Wstał z wolna, z bolesnym westchnieniem i zwrócił oczy na szlak De Bara, wiodący znów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]