[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pewnej chwili dyszenie ucichło.
- Jezu, a tobie co? - krzyknął Blaze, a kamienne ściany huknęły mu tym krzykiem prosto nad
samym uchem. - Co się stało? Co z tobą...
I nagle zrozumiał. Za mocno zawinął małego w te koce. I jeszcze poprawił, kiedy kładł go na
gałęziach. Za mocno. Joe zaczął się dusić. Drżącymi palcami rozluznił tobołek z dzieckiem. Joe
wciągnął wielki haust wilgotnego jaskiniowego powietrza i rozpłakał się słabym, roztrzęsionym
głosikiem.
Blaze wygarnął pampersy zza koszuli i wyjął butelkę z mlekiem. Joe nie chciał pić i odwracał
głowę od smoczka.
- Poczekaj - powiedział Blaze. - Jedną chwilę.
Wziął swoją czapkę, wcisnął ją na głowę, przekrzywił na lewą stronę i wyszedł.
U wylotu jaru znalazł stertę uschniętego drewna, które było w sam raz. Wziął kilka gałęzi, a spod
spodu wyciągnął parę garści suchych liści, które poupychał w kieszeniach. Wrócił z tym do jaskini
i rozpalił małe ognisko. Nad otworem wejściowym znajdowała się szczelina, podobna kształtem do
rozszczepionego podniebienia; nieduża, ale cug był i większa część dymu ulatywała na zewnątrz.
Nie musiał się martwić, że ktoś to zobaczy, przynajmniej dopóki tak mocno wiało i padał śnieg.
Dorzucał do ognia patyk za patykiem, a kiedy płomienie zaczęły już dziarsko trzaskać, wziął Joego
na kolana i rozgrzał porządnie. Chłopczyk oddychał już normalniej, ale cały czas grało mu w
płucach.
- Zabiorę cię do doktora - zapowiedział Blaze. - Jak tylko to wszystko się skończy. Doktor
cię wyleczy. Będziesz zdrowiutki jak rydz.
Joe znienacka uśmiechnął się do niego szeroko, pokazując swój nowy ząbek. Blaze też się
uśmiechnął i westchnął z ulgą. Jak się śmieje, to chyba nie może być aż taki chory? Podsunął
maluchowi palec. Joe capnÄ…Å‚ za niego.
- Przybij, chłopaku - zaśmiał się Blaze. Wyjął z kieszeni butelkę zimnego mleka i postawił
blisko ognia, żeby się ogrzało. Z zewnątrz wiatr zawodził i skowytał, ale w jaskini powoli robiło
się ciepło i miło. Szkoda, pomyślał, że od razu nie wpadłem na to, żeby się tu schować. To lepsze
miejsce niż Hetton House. yle zrobiłem, że zabrałem Joego do sierocińca. To zła karma, jak by
powiedział George.
- No - mruknął - ale i tak nie będziesz tego pamiętał. Co nie?
Kiedy butelka była już ciepła, podsunął małemu smoczek. Tym
razem Joe przyssał się do niego z wielką chęcią i pił, dopóki starczyło mleka. Kiedy znikały
ostatnie krople, oczy chłopczyka zaszkliły się i nabrały nieobecnego wyrazu, który Blaze znał już
bardzo dobrze. Wziął dziecko na ręce, ułożył sobie jego główkę na ramieniu i zaczął lekko kołysać.
Chwilę pózniej poczuł, że mu się odbiło: raz, potem drugi, a następnie Joe zaczął gaworzyć po
swojemu, mamlając jakieś niezrozumiałe słówka. Po mniej więcej pięciu minutach uciszył się i z
powrotem zamknął oczy. Blaze przyzwyczaił się już do tego rozkładu zajęć. Teraz Joe będzie spał
przez trzy kwadranse - może nawet godzinę - a potem się obudzi i do południa będzie chciał coś
robić.
Blaze bał się panicznie zostawić go samego, zwłaszcza po wczorajszym wypadku, ale sprawa była
ważna. Tak podpowiadał mu instynkt. Położył malucha na kocu i nakrył go drugim kocem, który
przycisnął do ziemi dużymi kamieniami. W ten sposób - miał nadzieję - nawet jeśli Joe się obudzi,
nie da rady wypełznąć spod przykrycia. Nic innego nie można było zrobić.
Blaze wyczołgał się tyłem z jaskini i ruszył z powrotem po własnych śladach, które powoli znikały
już pod śniegiem. Szedł szybko, a po wyjściu z rozpadliny puścił się biegiem. Był kwadrans po
siódmej.
Kiedy Blaze ogrzewał mleko, żeby nakarmić malucha, Sterling jechał radiowozem, który stanowił
centrum dowodzenia akcją odbicia porwanego dziecka. Samochód miał napęd na cztery koła.
Sterling siedział przy kierowcy, tam, gdzie był uchwyt ze strzelbą. Prowadził jeden z
funkcjonariuszy policji stanowej. Kiedy nie miał na głowie tej swojej wielkiej płaskiej czapki,
wyglądał jak rekrut piechoty morskiej świeżo po pierwszym strzyżeniu. Dla Sterlinga większość
policjantów ze stanówki przypominała rekrutów piechoty morskiej, tymczasem typowy agent FBI
wyglądał przeważnie jak prawnik albo księgowy, słusznie zresztą, bo przecież...
Pozbierał rozproszone myśli i zwołał je z powrotem do szeregu.
- Nie można by tak trochę szybciej? - zapytał kierowcę.
- Można by - padła odpowiedz. - Akurat dobry poranek na szukanie zębów w jakiejś zaspie.
- Musicie do mnie mówić takim tonem?
- Denerwuję się przez tę pogodę - wyjaśnił policjant ze stanówki. - Gówniana śnieżyca. Pod
tym, co napadało, jest twardo i ślisko jak cholera.
- W porządku. - Sterling rzucił okiem na zegarek. - Daleko jeszcze do Cumberland?
- Dwadzieścia cztery kilometry.
- Za ile tam dojedziemy?
Policjant wzruszył ramionami.
- Dwadzieścia pięć minut?
Sterling stłumił warknięcie. To miała być akcja FBI przeprowadzona we współpracy " z lokalną
policją stanową. Była jedna, jedyna rzecz, której agent Sterling nienawidził bardziej niż takiej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]